Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Zarządzanie kryzysowe w domu publicznym,

czyli rzecz o wydajności pracy w Polsce.

Zarządzanie kryzysowe w domu publicznym,
Pośród całego szeregu tematów, na które chciałbym napisać tekst, jeden zaprząta mi głowę już od dłuższego czasu. Tym tematem jest wydajność pracy w Polsce. Wiele osób wypowiadało się w tej kwestii. Opinie autorytetów gospodarczych są bardzo rozbieżne. Począwszy od opinii, że niska wydajność pracy w Polsce to nieprawda, przez zwalanie winy na kurs złotego, niski poziom rozwoju technologicznego polskiej gospodarki, skończywszy na przypisywaniu winy wysokim kosztom pracy. Właściwie co specjalista, taka opinia. Ja nie jestem ekonomistą z wykształcenia. Nie spędzam całych dni na uczelniach, prowadząc wykłady dla studentów z ekonomii, czy zarządzania. Może właśnie dlatego, że moją kilkunastoletnią karierę zawodową spędziłem pracując w polskich firmach, że prowadząc własną działalność gospodarczą realizując kontrakty miałem do czynienia od wewnątrz z jeszcze większą ilością firm w Polsce mam w tym temacie całkowicie odmienne zdanie.

Niska wydajność pracy w Polsce nie jest mitem. Nie wynika ona jednak z kosztów działalności. Nie jest także spowodowana niskim rozwojem technologicznym polskiej gospodarki. Różnice cen towarów i usług oraz kurs naszej waluty nie są przyczyną, a efektem niskiej wydajności pracy. Przyczyna leży gdzie indziej, głębiej. Jest ona bardzo poważna i w chwili obecnej nie ma sposobu, by ją przezwyciężyć. Jest wynikiem ostatnich 70 lat naszej historii. Jest wynikiem polskiej szkoły zarządzania.

Analizując strukturę wydajności polskiej gospodarki zobaczymy, że są pewne branże, które nie wpisują się powszechnie przyjętą wizję Polski, jako kraju o niskiej wydajności pracy. W szczególności dotyczy to branży informatycznej. Co sprawia, że polski informatyk nie ustępuje zachodniemu? Wiele osób stwierdzi, że to kwestia świetnego wykształcenia polskich programistów. Nie bez powodu uważa się od wielu lat, że polscy informatycy należą do najlepszych na świecie. Czy faktycznie mamy taki doskonały system kształcenia z zakresu informatyki? Tak mogą twierdzić rządzący i wykładowcy uniwersyteccy. Kiedy jednak zapytamy pierwszego lepszego programistę, skąd się wzięły jego umiejętności? Jak wiele zawdzięcza swojej Alma Mater, ten odpowie, że jedynym powodem, dla którego jest taki dobry, jest jego własna praca. Dowiemy się, że większość wykładowców ma średnie pojęcie o tym czego uczy. Niestety, nie dotyczy to jedynie studiów informatycznych.

Firmy informatyczne w Polsce mają jeden wspólny mianownik. Tworzą je w zdecydowanej większości ludzie młodzi. Właścicielami są często osoby, które ledwie przekroczyły 30kę. W istocie jest to główna przyczyna, dla której nasze firmy informatyczne potrafią konkurować na całym świecie.

Jak więc wygląda przeciętna firma w Polsce?

Typowe przedsiębiorstwo należy do kategorii "MiŚów" (małych i średnich przedsiębiorstw). Jest przedsiębiorstwem rodzinnym, którego prezesem jest założyciel firmy, mający obecnie około 60 lat. Bardzo często posiada wykształcenie inżynierskie, uzyskane w latach 70ych lub 80ych. Wielkie autorytety gospodarcze w naszym kraju mają niewielką styczność z realną gospodarką. Jeżeli już, stanowią oni doradców ekonomicznych molochów państwowych, bądź też sprywatyzowanych dużych przedsiębiorstw. Z MiŚiami mają tyle do czynienia, że wiedzą, iż to właśnie MiŚie tworzą znaczną część polskiego PKB, odprowadzają najwięcej podatków i tym samym są żywicielami tychże wielkich autorytetów gospodarczych.

Jak wygląda zarządzanie przeciętnym polskim przedsiębiorstwem?

Tego wielkie autorytety gospodarcze często już nie wiedzą. W polskich przedsiębiorstwach dominuje absolutyzm nieoświecony. Prezes w firmie jest często nie tylko drugi po Bogu. Często jest on nawet wyżej od samego Pana Boga. Świadczyć o tym mogą problemy pracowników z uzyskaniem urlopu na chrzciny dziecka, własny ślub, czy pogrzeb ukochanej osoby. Każdy kto pracował w polskim MiŚu wie, że o wszystkim decyduje prezes - szef. Począwszy od koloru wizytówek, przez przetargi publiczne, w których firma startuje, decyzje o zatrudnieniu nowych pracowników. Każda decyzja ląduje prędzej czy później na biurku szefa. Nie wynika to z faktu, że jego pracownikom brak kompetencji przy podejmowaniu decyzji. Wynika to z kwestii odpowiedzialności, jaką ponoszą pracownicy w przypadku błędu. Jeśli bowiem za świetną decyzję jedyną nagrodą jest uścisk ręki prezesa, tak za najmniejszy nawet błąd karą jest obcięcie pensji, degradacja, a nawet zwolnienie z przykrą laurką w referencjach. Motywujący system wynagrodzeń, dumnie wiszący w praktycznie każdym ogłoszeniu o pracę, okazuje się w istocie systemem skrajnie demotywującym. Każdego, kto przepracował chwilę w MiŚu ani chwilę nie zastanawia problem braku inicjatywy pracowniczej. Tak po prostu musi być, jeśli pracownik chce zachować pracę. Szef nie zwolni nikogo za brak inicjatywy. Inicjatywa, która w opinii prezesa była błędem prawie zawsze stanowi powód przykrych konsekwencji.

Używam zamiennie określenia prezes i szef. Każdy kto pracował w MiŚu wie dlaczego. Prezes brzmi dumnie, ale przecież w sprawnie funkcjonującym przedsiębiorstwie prezes nie zajmuje się zatwierdzaniem zakupu ryzy papieru do drukarki. Szef natomiast, kontrolujący każdy aspekt swojego plemiennego królestwa jak najbardziej. Znane mi są przypadki, gdy prezes potrafił poświęcić pół dnia po to by znaleźć zamiennik urządzenia już zakupionego przez firmę, tańszy o 20 złotych. Oczywiście takie znalezisko stało się przyczynkiem do oskarżenia o niegospodarność osoby pozornie odpowiadającej za zaopatrzenie. To nic, że po karze finansowej okazało się, że znalezione przez prezesa urządzenie nie spełniało wymaganych warunków. Prezes do błędu się nie przyzna, kary finansowej nałożonej na pracownika cofnąć nie sposób, a wyraz przepraszam jest obecny na ustach szefa tylko wtedy, gdy próbując wykazać niekompetencje swoich pracowników zapomni o urodzinach córki.

Chociaż w swoim tekście wieszam psy na polskich szefach, muszę również oddać im honor. W istocie taki obraz sytuacji nie jest jedynie ich winą. Rzeczywista przyczyna leży głębiej. Nie jest tajemnicą, że polskie firmy mają bardzo poważny problem z rozwojem od MiŚa do dużego przedsiębiorstwa. Po gwałtownym rozwoju od firmy jednoosobowej do zatrudniającej kilkunastu pracowników najczęściej następuje stagnacja. Nie powinno to nikogo dziwić. Jest to kwestia modelu zarządzania przedsiębiorstwem. Nie ma możliwości, by jeden prezes kontrolował pracę więcej niż kilkunastu osób. W pewnym momencie, przy dalszym wzroście zatrudnienia wydajność pracy dramatycznie spada. Kiedy kota nie ma, myszy harcują. Gdy prezes nie patrzy, pracownicy się opieprzają. Tak się już w polskich firmach przyjęło. Winą jednak nie jest osoba prezesa. Wina leży po stronie kadry zarządzającej.

Polski model zarządzania przypomina zarządzanie kryzysowe w domu publicznym po wkroczeniu Armii Czerwonej. Dziwka po przyjściu porucznika, musi porzucić niezaspokojonego szeregowca, żeby zająć się oficerem. Kiedy przychodzi generał, sama burdelmama musi wziąć sprawy we własne... ręce. To nic, że generał miałby ochotę na młodszą i ładniejszą. Liczy się przecież prestiż, a byle młódka nie może przecież usługiwać generałowi.

Znacząca część MiŚów rozwinęła się w latach 90ych. W sytuacji totalnego niedoboru produktów i usług na rynku, ich jakość miała znaczenie drugorzędne. Nie istniała więc potrzeba sprawnego zarządzania przedsiębiorstwem. Ważne było by zarobić jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie. Jakość produktu miała znaczenie drugorzędne. Nie trzeba było walczyć o stałego klienta, zawsze bowiem można było znaleźć nowego. Nie pomagały w tej sytuacji polskie uczelnie. Chociaż posiadamy miliony absolwentów zarządzania, o realnym zarządzaniu wiedzą oni niewiele. Nic dziwnego. Wykładowcy kształceni w czasach centralnie narzucanych norm pracy, w warunkach realnego socjalizmu, gdzie "czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy" chociaż kształcili w kierunkach Zarządzanie i Marketing o prawdziwym zarządzaniu w warunkach kapitalizmu nie mieli zielonego pojęcia. W efekcie polski magister zarządzania nie ma często pojęcia czym się różni Project Manager od Team Managera i dlaczego te stanowiska są prawie zawsze oddzielne. Nikt nie był im w stanie wytłumaczyć, że liczy się nie tylko to, by istniał podział pracy. Że wydajny pracownik ma jasno określony zakres kompetencji, że jedna osoba nie powinna równocześnie decydować o tym kto i co ma wykonywać, gdyż wtedy pojawi się tak typowa dla polskich przedsiębiorstw spychologia stosowana. Każde nowe zadanie będzie traktowane jako kara, a zadaniowane projekty będą wiecznie leżeć niedokończone, klient natomiast będzie pełnić rzeczywistą rolę testera produktów. Podobnie rzecz się ma w kwestii dysponowania budżetem. Nic dziwnego, że najczęściej o wydaniu każdej złotówki musi decydować szef. Według prezesa to on jeden w istocie posiada bowiem wiedzę i doświadczenie w kwestii tego, jak należy wydawać jego pieniądze.

Dzisiaj pod względem kadr zarządzających jest zdecydowanie lepiej niż było w latach 90ych. Jakkolwiek strasznie to zabrzmi, jest to zasługa polskiego systemu fiskalnego i kosztów pracy. Sukcesywne wyniszczanie planktonu gospodarczego sprawiło, że Ci przedsiębiorcy, którzy nie mieli dość układów, po ciężkich bojach z ZUS, US i całym pozostałym plugastwem zostali zmuszeni do pracy dla innych "szefów". Tym samym polskie MiŚe, którym udało się wytrzymać na rynku dostały zastrzyk kadry kierowniczej. Niestety, władze w firmach nadal sprawują w sposób absolutny "szefowie". Oni jeszcze nie zrozumieli, że już nie muszą wybierać papieru do drukarki. Na szczęście dochodzą oni powoli wieku emerytalnego. Miejsce prezesów zajmują często ich dzieci, które same nie posiadając doświadczenia w zarządzaniu, będą zmuszone posiłkować się niewykorzystanym doświadczeniem swoich kadr. Tym samym ciężar zarządzania przedsiębiorstwami zaczyna się przesuwać z prezesów, na wszelkiej maści dyrektorów technicznych, czy też inne stanowiska, które zajmują obecnie byli przedsiębiorcy zniszczeni przez polski system gospodarczy. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ich potencjał nie pozostanie niewykorzystany. Jeśli jednak tak się stanie, wielu z nich zapewne w nadchodzących latach powtórnie zaryzykuje walkę o własne firmy. Posiadając nie tylko bagaż doświadczeń wyniesiony z poprzednich prób, ale także znajomości i kontakty, które uzyskali pomimo srogiego oka burdelmamy, czuwającej by żadna młódka nie obsługiwała generała, mogą oni sprawić, że polskie przedsiębiorstwa będą liczyć się na świecie.
Data:
Kategoria: Gospodarka
Komentarze 3 skomentuj »

Podzielam pogląd, że niska wydajność to efekt złego zarządzania. Ponadto:
1) przestarzałe linie produkcyjne (robotyzacja),
2) niedotrzymywanie zobowiązań (problem z just in time, które redukuje zapasy),
3) bariery przed oddolną innowacyjnością wprowadzającą drobne ulepszenia procesu produkcyjnego,
4) niedorozwój nauki oraz wdrożeń (venture capital),
5) niewykształceni pracownicy (świadectwo, dyplom, a wiedza w polu),
6) przerost administracji (za duże koszy stałe),
7) niemotywujące systemy wynagradzania (np. uznaniowość),
8) zasoby pochłaniane na przedzieranie się przez biurokrację.
A informatycy? Ich kapitał to przede wszystkim mózgi. Komputery i oprogramowanie narzędziowe to dodatek. Informatyzacja środowiska pracy ułatwia też zarządzanie (np. zarządzanie projektami, wykresy gannta). Stąd łatwiej zorganizować im wydajne środowisko pracy. Efekt? Wysoka wydajność i... takież płace.

ad 5 wykształceni wyedukowani z certyfikatami, bez wiedzy i umiejętności...

Zwrócę tylko uwagę, że punkty 2, 3, 6, 7 są tylko efektem złego zarządzania. W kwestii punktu 1, to jest to również poniekąd efekt zarządzania. Nie można bowiem oczekiwać, by decydent w firmie zdecydował się na unowocześnienie linii produkcyjnej jeśli nie ma kompetentnych doradców, kadry zarządzającej, której w dodatku by słuchał. Punkt 5 to popularny ostatnio temat wynikający z krytyki naszego systemu edukacji. Rzecz w tym, że do większości zawodów nie jest potrzebna wiedza akademicka (w szczególności polska wiedza akademicka). Zdecydowaną większość kompetencji do zawodu można uzyskać poza uczelniami. Punkt 8 to niestety kwestia naszego państwa. Odnośnie zaś 4 punktu to w rzeczywistości jest on również spowodowany przez "polskich prezesów". Nauczyli się oni pogardy dla pracowników, tym samym nie potrafią docenić dobrych pomysłów. Co więcej, pieniądze dla nich są celem, nie środkiem do celu. W związku z czym nie potrafią sobie wyobrazić, by inwestując pieniądze w czyjś pomysł nie mieć pełni praw do niego.

Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.