Rasizm jako ideologia XIX wieku
Rasizm, ludobójstwo, eksterminacja – z czym innym kojarzą nam się te słowa, niż ze zbrodniami popełnionymi przez Niemców podczas II wojny światowej? W niektórych przypadkach możliwe, że również z polityką Związku Sowieckiego. To byłoby na tyle. Wiemy dobrze, że podczas Holocaustu zginęło około 6 mln Żydów. Wiemy o obozach koncentracyjnych, tragedii rodzin Steinów, Franków i wielu innych. Nikt o zdrowych zmysłach nie podważa okropieństwa niemieckiej polityki lat 30-tych i 40-tych XX wieku, nie neguje zezwierzęcenia nazistów. Ile razy w artykułach padało pytanie „Jak to możliwe, że potomkowie Goethego, Schillera, naród posiadający piękną kulturę i chlubną historię, dokonał tak straszliwej zbrodni?”. Wszakże XX wiek to apogeum cywilizacji europejskiej – w polityce winien triumfować humanitaryzm, poszanowanie dla wielokulturowości Europy. Nasz kontynent miał się rozwijać, czerpiąc z dorobku przodków, triumfować. Stało się inaczej – dlaczego?
Naiwne rozważania, opierające się na błędnym podstawach, mogą
prowadzić jedynie do nietrafionych wniosków. Rasizm i wywodzące się zeń
ideologie nie pojawiły się nagle, w oderwaniu od procesów zachodzących w
Europie już od dłuższego czasu. Holocaust był jedynie nieubłaganą ich
konsekwencją. Był straszliwym zwieńczeniem całej idei „wyższości rasy”,
której twórcami wcale nie byli Niemcy. Nie zamierzam tu absolutnie
wybielać winy germańskiego narodu, nie to jest zamysłem artykułu. Chcę
jedynie zwrócić uwagę na fakt, że poczucie wyższości nad innymi narodami
triumfowało już w wieku XIX, niosąc za sobą tragiczne konsekwencje.
„Duch króla Leopolda”
Wyjdę od dzieła Adama Hochschilda, amerykańskiego historyka, wykładowcy.
Autor w swojej książce „Duch króla Leopolda – Opowieść o chciwości,
terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce” bezlitośnie rozprawia się z
mitem światłych Europejczyków, bezinteresownie dzielących się
„dorobkiem cywilizacji” z ludami Afryki. Problem w tym, że europejski
dorobek cywilizacyjny przybył do Konga w postaci urzędników, biznesmenów
i żołnierzy, bezwzględnie łupiących tubylców, niszcząc dorobek ich
życia, depcząc podstawowe prawa. Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie
przed Parlamentem Europejskim pomnik Hitlera? Sama myśl o stawianiu na
piedestał człowieka odpowiedzialnego za śmierć milionów ludzi podczas II
wojny światowej, stanowi istne kuriozum. Jednocześnie, nikogo nie dziwi
honorowanie Leopolda II, monarchy belgijskiego, którego pomnik „dumnie”
stoi przed Parlamentem Europejskim. Człowiek ten ponosi bowiem pełną
odpowiedzialność za śmierć około 10 milionów rdzennych mieszkańców
Konga. Za jego panowania Belgia triumfowała na europejskich salonach. Z
małego, nic nie znaczącego państewka, stała się ważnym graczem na arenie
międzynarodowej. Kolonia, jaką było Kongo, 72 razy większa od samej
Belgii, stanowiła znakomitą kartę przetargową w grach politycznych z
Anglią, Niemcami, Francją i Holandią. Głosy pojedynczych dziennikarzy i
historyków, odsłaniające prawdę o cenie, jaką płacili mieszkańcy Konga,
ginęły w gąszczu przekłamań i tuszowań.
Na czym więc polega „genialność zbrodni”, o której do dziś nikt na
europejskich salonach nie chce pamiętać? Jak pisze Adam Hochschild,
miała w sobie coś arcynowoczesnego. Sam Leopold nigdy nie postawił nogi
na kongijskiej ziemi. Wszystkie zbrodnie jakich dokonywał, czynił
jedynie podpisem na dokumencie lub rozmową w kuluarach salonów. Tak jak
podczas II Wojny Światowej pojedyncza decyzja w sztabie generalnym
skutkowała wybuchem bomby i śmiercią tysięcy ludzi, tak i decyzje
belgijskiego monarchy czyniły hekatomby wiele kilometrów od przytulnych
komnat zamku Laeken. Wyrachowany i cyniczny władca nigdy nie widział na
własne oczy odrąbanych rąk czarnych mężczyzn, kobiet, dzieci. Jego
wrażliwe uszy nie doświadczyły krzyków gwałconych mieszkanek Konga, nie
kalał wzroku widokiem pogruchotanych ramion niewolników od noszenia
wiader z kauczukiem, czy rozoranych pleców przez uderzenia batów.
Obmyślał jedynie taktyki lawirowania pomiędzy dyplomatami mocarstw,
opłacania przychylności zagranicznych dziennikarzy, pozyskiwania
wsparcia sławnych podróżników i „poszukiwaczy przygód”.
Zbrodnia pod płaszczykiem działalności filantropijnej
Podobno największa zbrodnia może przejść niezauważona, jeżeli dorobi
się wokół niej szlachetną ideologię. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy
lepiej aniżeli Leopold II. Jego ważną inwestycją stało się pozyskanie
naiwnych filantropów, szczerze wierzących w wizerunek belgijskiego
monarchy, który marzy o szczęściu i dobrobycie mieszkańców Afryki. W
krótkim czasie powstało Międzynarodowe Stowarzyszenie Konga. Według
projektów Stowarzyszenia, obszar kolonii miał należeć osobiście do
Leopolda, jednak gospodarczo stanowiłby strefę wolnego handlu, na której
wpływy miałyby wszystkie mocarstwa kolonialne. „Cele stowarzyszenia
mają być filantropijne. Nie ma ono na celu sprawowania stałej kontroli
politycznej, ale dąży do zapewnienia dolinie neutralności” – pisano w
oficjalnych depeszach. Do tego szeroka kampania informacyjna we
francuskich, angielskich i amerykańskich gazetach, oraz pokazowa
przyjaźń z Henrym Stanleyem – największym celebrytą-podróżnikiem tamtych
czasów, zaowocowała absolutnym triumfem belgijskiego monarchy.
Filantropijnymi wizjami pozyskał przychylność opinii publicznej, zaś
zakulisowymi obietnicami i pokrętnym lawirowaniem, doprowadził do
neutralności Anglii, Francji, Niemiec. Paradoksalnie, wszystkim tym
krajom władztwo Leopolda było absolutnie na rękę. Mimo, że Kongo
należało do prywatnych włości króla, udział w jego eksploatacji miał
cały aparat belgijski. Sam kraj był „łaskawie” obdarowywany przez
Leopolda II kolejnymi parkami, łukami triumfalnymi, pałacami. Ogromnie
pieniądze ze sprzedaży kości słoniowej, później zaś kauczuku, napędzały
belgijską gospodarkę.
Terror w Kongu
W Kongu ziemię eksploatowano bezlitośnie, rabując prywatne domostwa z gromadzonej przez pokolenia kości słoniowej, zabijając dziesiątki stad słoni. Za tego typu surowiec każdy agent otrzymywał nawet 10 procent prowizji, jeśli kość słoniowa była kupiona po cztery franki za kilogram. Była to znakomita zachęta do wymuszania na Afrykanach sprzedaży kości po jak najniższej cenie. Nie otrzymywali oni za to ani jednego franka, jedynie niewielkie ilości tkanin i drutu, który stanowił oficjalną walutę – wolny obrót pieniężny podkopałby centralnie planowaną gospodarkę nakazową. Ogromne tabuny niewolników, sprowadzane ze wszystkich stron Konga, potrzebne były przede wszystkim do pełnienia roli tragarzy. Niemożliwym byłoby bowiem poruszanie się bez ich pomocy po terenach oddalonych od rzek. Na innej części półkuli, w innym klimacie, kilkadziesiąt lat później, centralnie planowana gospodarka i kolektywizacja poskutkowały podobnym obrazem nędzy i tragedii.
W „Duchu króla Leopolda” kilka stron poświęconych zostało niezwykłemu aspektowi kongijskiej okupacji. Wizerunek czarnych niewolników rysuje nam się jako gromady bezwolnych, skrzywdzonych ludzi, całkowicie zależnych od łaski białego Pana. Rzadko kiedy wspomina się o znacznym ruchu oporu, o leśnej partyzantce kongijskich żołnierzy – jak widać, niezależnie od miejsca i czasu, pewne schematy okazują się zaskakująco powtarzalne. Warto więc nadmienić, że po pierwsze – Leopold zatrudniał afrykańskich najemników, często wywodzących się z podbijanych plemion. Co prawda najwyższe dowództwo, oficerowie i wyżsi urzędnicy byli pochodzenia europejskiego (belgijskiego, ale nie tylko), natomiast kastę „wykonawców poleceń” stanowili w przeważającej mierze właśnie rdzenni mieszkańcy Konga, tłumacząc, iż „woleli być myśliwymi, niż zwierzyną”. Podobnie, acz często z innych pobudek – bardziej materialnych, rysowało się to w Polsce, gdzie „utrwalacze władzy ludowej” rekrutowani byli w dużej mierze z polskich przedwojennych obywateli, zaś dowódcy najwyższego szczebla – jak oficer Rokossowski i ponad stu pięćdziesięciu innych – byli Sowietami.
Po drugie – istniał wewnętrzny i zorganizowany opór wobec najeźdźcy. Najlepszym przykładem jest bunt w posterunku Luluabourg w 1895 roku. Wybuchł on w wyniku krwawej władzy dowódcy, który kazał zamordować czarną konkubinę, a podległych żołnierzy terroryzował karami cielesnymi i groźbami. Na czele buntu stanął sierżant Kandolo, który po zamordowaniu dowódcy, ruszył na kolejne posterunki sił Force Publique, zabijając europejskich oficerów i werbując nowych rekrutów do partyzanckiej walki. Skutecznie rozproszyli się w lasach, sprzymierzali się z miejscowymi wodzami, zadając siłom europejskim dotkliwe straty. Zachowały się relacje francuskiego księdza, którego oszczędzono, dzięki wstawiennictwu mieszkańców okolicznych wiosek. Dowódcy opowiedzieli mu o motywach swych działań, tragicznych losach społeczności w których żyli, oraz planach utworzenia niezawisłego państwa, wolnego od Europejczyków. Według Adama Hochschilda, były to pierwowzory antykolonialnych wojen partyzanckich, które w latach 60. XX wieku wstrząsnęły środkową i południową Afryką.
Reżim Leopolda nie oszczędził nikogo. Monarcha wydał rozkaz wybudowania trzech ogromnych kolonii dla dzieci, mających pomieścić po półtora tysiąca Afrykańczyków. Teoretycznie były to sieroty, lecz nikt nie wspominał o przyczynach śmierci rodziców, którzy byli ofiarami mordów sił Force Publique. Śmiertelność w obozach przekraczała często 50 procent, zaś całe tysiące dzieci ginęły w drodze do kolonii, padając w wyniku chorób, niedożywienia, katowane przez żołnierzy. Umierały w dołach, polach, przy wodospadach. Tych którym udało się przeżyć, degenerowano w koloniach za pomocą łańcucha i bata, rozbudzając pragnienie zemsty i nienawiść.
Propaganda i ideologia
Wokół kolonializmu zbudowana została cała skomplikowana ideologia, wdrażana na każdej możliwej płaszczyźnie, między innymi w literaturze – budując obraz nieokiełznanego czarnego człowieka, czy wydając broszury dotyczące kształtów anatomicznych „dzikusów”. Gdy czyta się o zbrodniczej polityce Belgów prowadzonej w Kongu, o metodach jakimi posługiwano się w zdobywaniu ziemi i podbijaniu miejscowych plemion, trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te opisy nie są wcale czymś obcym i dalekim. Analogia narzuca się sama. Kilkadziesiąt lat później coś podobnego zafundowali nam Sowieci.
„Mówienie o niewolnikach jako o <wyzwolonych>, tak jak robili to urzędnicy Leopolda, było językiem tak wypaczonym jak napis <Arbeit macht frei> nad bramą Auschwitz” – podsumowuje Adam Hochschild. Trudno nie zgodzić się ze słowami historyka. Praca przymusowa, na której opiera się bogactwo współczesnej Belgii, jest kwintesencją systemu totalitarnego, a miliony ofiar – jego symbolem. Prawda o terrorze istniała cały czas w archiwach Ministerstwa Spraw Zagranicznych Belgii, do których jednak dostęp ściśle ograniczono. Badacze nie mieli możliwości dotarcia do jakichkolwiek dokumentów naruszjących szlachetny wizerunek państwa. W praktyce był to każdy świstek papieru dotyczący Konga.
Historię piszą zwycięzcy?
Czy jednak kraj ten był w jakikolwiek sposób wyróżniający się swoim zbrodniczym, kolonialnym systemem na tle humanitarnej Europy, wrażliwej na wszelką krzywdę dalekich ludów? Niestety, francuscy, niemieccy czy angielscy dyplomaci mieli nie mniejsze powody do wstydu za swą rodzimą politykę. Sto tysięcy ofiar po stronie plemion Herero i Namaqua, spacyfikowanych przez siły niemieckie, nie doczekało się pomnika w żadnym mieście europejskim. Próżno szukać we Francji czy Portugalii śladów pamięci o zdziesiątkowanej ludności, w wyniku „kauczukowego terroru”. Cała Europa budowała swą potęgę na okrucieństwie wobec Afryki, zaś podejmowanie wzajemnych zarzutów służyło co najwyżej doraźnym celom politycznym.
Niektórzy twierdzą , że historię piszą zwycięzcy. Nieubłaganym przykładem są dzieje kolonizacji Konga, do którego mało który historyk, czy dziennikarz odwołuje się jako do przykładu ludobójstwa i terroru. Im szybciej ów stan ulegnie zmianie, tym lepiej. Nie widzę bowiem powodu na rozróżnianie, czy ludobójstwo popełniane było na białych, czy czarnych. Nie było ono w żaden sposób „wyjątkowe” i możliwe do usprawiedliwienia. Niestety, stan ogólnej niewiedzy na temat zbrodni w Kongu nie zmieni się, dopóki Belgia sama nie wyrazi skruchy – to natomiast najprawdopodobniej nie nastąpi ani w najbliższych miesiącach, ani latach.
Weronika Chwastyk
Fundacja Sapere Aude
Przepraszają tylko przegrani. Patrząc ilu w ostatnim czasie przeprosiliśmy, to chyba jesteśmy najbardziej przegranym państwem świata. Brakuje tylko przepraszana naszych oprawców, ale na to też jest czas.