Kluczowe na półmetku drugiej kadencji wydaje się być pytanie o to, jakimi narzędziami obrony posiadanej władzy dysponuje jeszcze Tusk. Premier z rzadka przypomina sobie, że kiedyś kazał nazywać się liberałem i w związku z tym w środku wakacji Platforma Obywatelska, ustami marszałek Kopacz, poruszyła nieśmiało kwestię finansowania partii politycznych z budżetu państwa. O tym, że ugrupowanie to uwielbia w żenujący sposób wydawać publiczne pieniądze, wiemy, nie patrząc już nawet na zegarki ministra Nowaka. Zniesienie subwencji budżetowych nie byłoby jednak tylko zagrywką wizerunkową. Sześćdziesiąt milionów złotych oszczędności, nieporównywalnie więcej aniżeli porównywalnie silne Prawo i Sprawiedliwość, a także dodatkowo wszystkie pozostałe partie razem wzięte, może sprawić, że w perspektywie czterech kampanii wyborczych w ciągu kilkunastu miesięcy opozycji może zabraknąć nie tylko kompetentnych kadr, ale i niezbędnych funduszy.
Posłowie wszystkich ugrupowań z wyjątkiem Platformy i niedofinansowywanej Solidarnej Polski ochrzcili ten pomysł z jednogłośną dumą jako zamach na demokrację oraz otwieranie furtki dla korupcji. Z jednej strony ktoś złośliwy rzekłby, że niejeden zamach byłby gotów popełnić premier dla utrzymania władzy. Z drugiej o tym, że dla rządzącego przed dekadą Sojuszu Lewicy Demokratycznej wspomniana furtka nigdy zamknięta nie była, zdążyliśmy się wszyscy przekonać. W ustach polityków Prawa i Sprawiedliwości komunikat, który można sparafrazować mniej więcej tak - „nie zabierajcie nam publicznych pieniędzy bo nie powstrzymamy się przed skorumpowaniem”- brzmi już jednak niedorzecznie. Szczególnie, jeśli pada ze strony zwolenników demokracji „totalnej”. Tych samych, którzy nie chcą zauważyć, że w niemal wszystkich badaniach opinii publicznej jedynie kilka procent respondentów akceptuje obecny stan rzeczy.
Mimo, że byłaby to zmiana rewolucyjna i pozbawiłaby Tuska wielu wpływów, to wizja oddania wszystkich instrumentów rządzenia prezesowi Kaczyńskiemu jest mimo wszystko bardziej przejmująca. Premier ma także w zanadrzu bardziej kosmetyczny zabieg, przy którym znalezienie doraźnych koalicjantów byłoby znacznie prostsze, i który nie byłby precedensem na polskiej scenie politycznej. Na zmianie metody przeliczania głosów wyborczych z obowiązującej formuły d’Hondta na formułę Sainte-Lague, która w ilości przyznawanych mandatów poselskich zdecydowanie bardziej premiuje ugrupowania mniejsze, mogłoby zależeć wielu partiom. Nawet największym pragmatykom trudno jest mówić o potencjale koalicyjnym Prawa i Sprawiedliwości. Im zatem bardziej sfragmentaryzowany będzie Sejm, tym mniejsza szansa, że Jarosław Kaczyński za dwa lata wróci do władzy. Wzrosłoby wtedy również prawdopodobieństwo konieczności współrządzenia z reprezentantami lewicy komunistycznej na czele z Leszkiem Millerem, ale wydaje się, że nie taką cenę za przejście do historii mógłby zapłacić Donald Tusk.
Michał Tkaczyszyn