Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Andrzej Pańta: „Życie człowieka ascetycznego (II)”

Dzienniki — Zapiski — Prowokacje Autorskie

Preambuła

Dlaczego nie mogłem być drugim Horstem Bienkiem i w jaki sposób stałem się gryzońskim chujem

 

Byłem przeto ogrodnikiem, żołnierzem, studentem, abiturientem i magistrantem, młodszym bibliotekarzem i kandydatem na tajnego współpracownika przy miejscowej bezpiece, inwigilowanym i inwigilującym, prowokowanym do pytań i uchylającym się od odpowiedzi, zwolnionym z posady archiwariusza i daremnie szukającym lepszej posady na rynku pracy opanowanym przez koterie i koneksje, bez większych trudności otrzymującym jednak ministerialne stypendia i publikującym własne zgęstki i tłumaczenia owego Horsta Bienka czy Friedricha Hölderlina; nade wszystko zaś zrozpaczony i pełen obaw, bez wiedzy, co robić dalej i jak się utrzymać na powierzchni targanej niepokojem i groźbą zupełnego unicestwienia życia.

Rząd ludowego Lechistanu miał porozumieć się ze swym zachodnim sąsiadem i otworzyć się na świat: obiecał liberalizację i modernizację oraz zgodził się na wymianę ludności w zamian za uznanie zachodniej granicy kraju. Tę wymianę określano jako akcję łączenia rodzin rozbitych i za każdego, kto wyraził chęć uczestnictwa w tym programie i wyjechać, otrzymywał okrągłą sumkę w twardej walucie oraz nieruchomości, jakimi każdy łączący się z rodziną, musiał obdarować skarb państwa. Pod konsulatami tego kraju tworzyły się monstrualne kolejki spragnionych wyjazdu i dobrowolnie rezygnujących z mienia. Ludzie myśleli, że coś tam dają, za wszystkim trzeba było stać godzinami, więc formowały się jeszcze bardziej niesamowite. A kto stał w kolejce na wyjazd, musiał obejść się smakiem i głodować, gdyż wykupywano wszystko i po paru godzinach sprzedaży nie było już nawet kości. Byli też uprzywilejowani, obsługiwani od ręki ze względów humanitarnych, tzw. więźniowie sumienia, którzy musieli wyjechać z powodów politycznych. Aby zostać więźniem sumienia wystarczyło po pijaku trzasnąć naszego dziekana po nocholu, i ów status miało się zapewniony. Jeden z moich znajomych, określany potocznie jako „przygłupi Stefek”, dostąpił owego zaszczytu pierwszy, więc za friko, ale od następnych chętnych nasz dziekan pobierał już pewną prowizję za taką usługę; trzaskający, rzecz głucha, wylatywał ze studiów i musiał iść ryzykując życiem na produkcję do silosów udręki sortować diamenty albo do woja, gdzie czekało go to samo; jak mi się zwierzył po latach, z premedytacją zorganizował to wszystko: wiedział, że jako nauczyciel zarobi w tym kraju co najwyżej na szklankę gruźliczaki i spleśniałe bułeczki, więc z korzyścią dla niego będzie nawoływanie do przerw w pracy i wydzieranie się wpiekłogłosy na każdej zadymie; relegowany stanął na czele jednego z silosów i dął. Gdy beton się skonsolidował i zakrzepł w pucz, był nachodzony przez dzielnicowych, jak to przewidział, że władze nie pozwolą na zbyt długie harce i prędzej lub później ukrócą łeb tej epidemii wolnościowego karnawału; dyscyplinarnie zwolniony z pracy z trudem utrzymywał się w osaczającym nas wszystkich przeręblu, złożył wniosek i bez wystawania mógł cieszyć się azylem w kraju, którego oficjalnej nazwy pod żadnym pozorem nie wolno było wypowiedzieć publicznie, służyła też zresztą jako pogróżka i ostrzeżenie, nawet w dokumentach i w języku obiegowym używano nań określenia uważanego za deprecjonujące i indywidualnie obelżywe; dlatego wszyscy, którzy zadeklarowali się, że wyjadą albo pragną się urwać stąd choćby przez zasieki, pola minowe i samopały, posługiwali się eufemistycznym określeniem, wybieram się do „Efu”, a i to szeptem i na ucho, żeby nie dosłyszał tego ktoś postronny, gdyż groziło to sankcjami tak wypowiadającemu, jak i jego bliższej i dalszej rodzinie.

Ponieważ i tak nie miałem nic lepszego do roboty, przekonałem wujka Kleofasa do połączenia się z gryzońską rodziną; wujek Kleofas, wedle oficjalnej, przypisanej mu po wojnie biografii — powstaniec, obrońca stolicy i męczennik za sprawę narodową, natychmiast po zajęciu Kraju Przywiślańskiego przez wschodnie hordy deportowany do prac gościnnych w dalekiej i mroźnej Workucie, gdzie miał nabawić się głuchoty i dolegliwości gastrycznych; całe lata robił dla młodzieży za żywy ideał nieustraszonego bojownika, występował na capstrzykach, pochodach i manifestacjach, za co pobierał skromne dodatki do emerytury, teraz miał już jednak dość dalszego przyjmowania uścisków i orderów, nade wszystko zaś udawania i hipokryzji, że nic się nie stało z jego prawdziwym życiem, gdyż wedle jego wcześniejszego, usuniętego z annałów życiorysu, wcale nie wabił się Kleofas, tylko Rupert, i choć walczył wprawdzie w stolicy, to jako jej obrońca inaczej z drugiej strony, gryzoński żołdak przy obsłudze grubaśnej Klaudyny, walnie przyczynił się do jej zburzenia; wystrzeliwując pociski z potężnego działa kolejowego nabawił się głuchoty, korzystając zaś z dodatkowych racji żywnościowych, które wprost z nieba zamiast dla bohaterskich obrońców spadały w gęby gryzońskich okupantów, popadł w niestrawność, cierpiał na zaburzenia jelitowe, hemoroidy, nadwagę, zaburzenia pracy serca, i dopiero gościnna praca i zdrowy, chłodny klimat mitycznej Workuty, gdzie deportowano go wraz z całym jego oddziałem — po wpadnięciu w łapska wschodniego niedźwiedzia — przywróciły go do normalności; gdy ciężką pracą odpokutował swoje i kolektywne zbrodnie, mógł powrócić na nasz Superior. Zweryfikowany jako pozytywnie nastawiony do życia Lach z odmienioną biografią zaczynał nowe życie, odgrywając je doskonale. Teraz zaś przestał zważać na imponderabilia i dał mi się przekonać do wyjazdu nie bez racji osobistych: Jako inwalida wojenny i ofiara czystek etnicznych represjonowana pracą gościnną w Workucie otrzymywał specjalną rentę wyrównawczą od gryzońskiego rządu, nie mógł wszakże z niej korzystać, bo pono transfer takich środków na ten obszar płatniczy był zakazany, a jeśli już do niego dochodziło, to wszystko było przeliczane wedle oficjalnego, zaniżonego kursu i zainteresowany musiał jeszcze dopłacać do tego interesu; aby nie zubożeć, owym funduszem dysponował jego kuzyn Pantaleon z Hamburga, który inwestował w parkiet tak dobrze, że podłoga błyszczała mu od spekulacji finansowych, gorzej zaś z filozofią, gdyż lwią część zysków zagarniał dla siebie, ale i z tego, co pozostało, zgromadził się z czasem spory kapitalik, który czekał teraz na wujka Ruperta po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny. Żeby nie rozdrażniać go nieuzasadnionymi podejrzeniami, iż szasta jego szmalem i na jego bidzie dorabia się podłóg wysadzanych złociszami, co rychło w chwilę uświadomili wujkowi Kleofasowi życzliwi, od czasu do czasu wysyłał z Hamburga wypasiony pakiet z takimi rzeczami, jakie tu uchodziły za luksus, choć tam nabywał je za grosze na przecenie z Lidla; więc w szykownych, markowych dżinsach i oryginalnej kowbojskiej koszuli biegałem już w czasach, kiedy takie ciuszki były osobliwością nawet w wolnocłowych portach Wolnego Miasta i nie każda mogła sobie na nie pozwolić.

Frenetycznie nie znosiłem tłumów i zgromadzeń, a tym bardziej dłuższych kolejek, przeto wujek Rupert zwany Kleofasem ze swą głuchotą i kalectwem poświadczonym po obu stronach rozgrzanego do czerwoności granicznego żeleźnioka spadał mi niczym kamyk z niebios, bo jak się już wcześniej zdążyłem zorientować, na zwykłe rozpatrzenie mego wniosku przy bieżących układach musiałbym czekać trzydzieści lat lub nawet i dłużej; tymczasem wujek zabrał z sobą jakieś stare dokumenty, przedstawił na bramce swój status, zostaliśmy wpuszczeni, złożyliśmy podania, po miesiącu przyszła pozytywna odpowiedź z poświadczeniem gryzońskiego obywatelstwa, pomału zatem mogliśmy szykować się w drogę. Ale jeszcze trzeba się było podroczyć z przywiślańską administracją, gdyż raz za razem odmawiano nam wydania normalnego paszportu; doradzono nam, że trzeba zrezygnować z tutejszego obywatelstwa i oddać krajowe ausweisy w urzędzie miejskim: tak też uczyniliśmy, i po zwłoce wydającej się wlec w nieskończoność otrzymaliśmy świstki upoważniające do jednorazowego przekroczenia granicy, legalnie zatem uprawniono nas do opuszczenia owego parowu łez na zawsze. Ponieważ nic nas już przy nim nie trzymało, spakowaliśmy resztę dobytku do niewielkich plecaków i mogliśmy wyruszyć w drogę, aby zgłosić się w takiej jednej wulcowni zaraz po drugiej stronie granicznego żeleźnioka, określanej dla niepoznaki jako obóz przejściowy, gdzie mieliśmy się zameldować z naszymi dokumentami.

W tym czasie ludzie marzyli już tylko o jednym, które zresztą i tak, jak wszystko w tym zacofanym technologicznie grajdole, miało dwuznaczne oblicze nacechowane prowokacją i obłudą, i to drugie właściwie też sprowadzało się do pierwszego: Wydupczyć jak najwięcej dziewuszek na mieście i na trwałe zapisać się w księdze rekordów albo samemu stać się księgą i nie myśleć już o tym, co przypominałoby, że istnieje jakikolwiek rekord seksualny odnoszący się do tych dziewuch. Mistrzem w tym miał być mój kumpel Piotruś Pan; z zamiłowania ekscentryczny muzyk, na co dzień zaś szary pracownik w przemyśle filmowym. W dni wolne od pracy już od rana uganialiśmy się po mieście za dziewojami. Piotruś zabierał z sobą zawsze skrzypce, na których przygrywał dziewczynom; do futerału wkładał także coś na pierwsze i drugie śniadanie, jak i trochę środków wczesnoporonnych, do których miał dostęp dzięki dobrze sytuowanym rodzicom, bo nie każda mogła się na coś takiego szarpnąć; coś jednak mu się z tym pochrzaniło, jedna z tych diewuszek zaszła, co wedle niego było jej prywatną sprawą, wobec czego przyszły dziadek zapowiadał krwawy odwet, i Piotruś zwyczajnie musiał się zwijać i spieprzać stąd, i to tak szybko, że jeszcze przed rozwiązaniem na dobre ustatkował się w dalekiej Kanadzie. Stanowił tylko jedną z kropeleczek w ogromnym, przybierającym tsunami, jakie zerwało się wraz z detonacją przereklamowanego wolnościowego karnawału i wylewało się poprzez zasieki, pola minowe i kordony na sąsiednie kraje tzw. wolnego świata; zrodziło to kolejne przysłowie, iż ostatni będzie musiał zgasić albo się zastrzelić. Gazetami wstrząsały dyskusje, polemiki odstraszające od wyjazdu albo zniechęcające do pozostania, że urywał się jeszcze gęściejszy tłum zatrwożony słuchami o rychłym wejściu i bratnią waśnią. Ponieważ zawsze szedłem pod prąd, przynajmniej w gębie, tym razem faktycznie wtrąciłem swój grosz w sprzeczną i niespójną kakofonię opinii: Napisałem, że chociaż jestem Gryzoniem i mógłbym sobie pojechać, gdzie tylko zechcę, to pozostanę tutaj nawet gdy wodę będzie się reglamentować i dowozić beczkowozami, a za wypróżnianie się dobrowolnie zapłacę podatek ekologiczny, gdyż na tym świecie chodzi przecież o coś więcej niż dorabianie się, szmal, ujadanie na bliźnich, nie liczenie się z aniołami czy amoralne, społeczne ruchawki.

Duszek jakiś psotny albo złośliwy czy pech niefrasobliwy sprawiły, że spośr& oacute;d dziesiątek gazet, piśmideł i bibuł ukazujących się w tym kraju, wujkowi Kleofasowi klinem wbiło się w mózgownicę akurat to, które zamieściło moją wypowiedź polemizującą dylemat: wyjechać czy pozostać; na domiar zapomniałem się i podpisałem ją moim prawdziwym imieniem i nazwiskiem! — Jak to, fekalia? To mam się kogoś pytać i prosić o pozwolenie, ile razy i czy mi wolno wysrać się we własnej chałupie i płacić jeszcze od tego dupkowe? — Chłop wściekł się, rozjuszony sięgnął po siekierę, wymachiwał i rozbijał nią wszystko, co mu to tylko wpadło pod rękę: Za pierwszym ciosem poszedł gustowny kredens, zwany tutaj byfyjem, potem meblościanka, na którą skwapliwie ciułał punkty za gromadzoną całymi latami makulaturę, aby zaś ją zdobyć, przez wiele nocy czatował na nią na przemian z ciotką Luizą (zwaną też Lucy) przed sklepem meblowym, aż wreszcie się doczekał i spełnił sen ciotki Luizy, marzącej o posiadaniu i takiego mebelka w ich nowym mieszkaniu na osiedlu wybudowanym niedawno na miejscu wyburzonych, zmurszałych ze starości, obrzydliwych familoków i wulc-hausów; w drugim rzucie poszła sama ciotka Luiza, tzn. urna z jej prochami, gdyż wujek Rupert był wdowcem, lądowała z wszystkimi drewnianymi odłamkami, wirującą trociną i kruszącym się badziewiem na przedblokowym podwórku. Zanim ochłonął, jeszcze większych spustoszeń dokonał w łazience, sypialni i przedpokoju, nie darował nawet drzwiom wejściowym, w połowie rozbite, już prawie nie drzwi, a przeszkoda uciążliwa przy wychodzeniu i barykada, gdyby ktoś z ciekawości podjął się ryzyka rozejrzenia się po tym wnętrzu, zewnętrzu, zapora dla zamierzających ewentualnie obłowić się czymś, co jeszcze mogło pozostać tam całe, nie uszkodzone i nie powalane. Kiedy uspokoił się na tyle, iż mógł zdawać sobie sprawę ze swego postępowania, zabrał plecaki przygotowane na drogę i udał się w stronę zejścia do kolejki miejskiej znikając z oczu naocznych świadków, ciekawskich, którzy pozyskali gratisowy ubaw przed horrorem w wieczornym telewizorze.

O całym przedstawieniu zainscenizowanym przez wujka Kleofasa na motywach mojej wyjazdowej wypowiedzi dowiedziałem się nazajutrz; byliśmy po słowie, miał czekać na mnie, pozamykałem wszystkie bieżące sprawy, gotów do wyjazdu. W przejściu podziemnym spotkałem mego kuzyna Stefka, zwanego także Nepomucenem; wziął kilka dni urlopu z woja, by pożegnać się z ojcem, przy okazji chciał także poasić się przed swoją dziewczyną, Kasią, jakie wspaniałe, wypasione mieszkanie zostawia mu tatuś, wyjeżdżając do „Efu”. Stefek studiował inżynierię materiałową, potrafił rozliczyć się z każdego szwindlu i wyśmienicie smażył kotlety. Dlatego też powołano go do tej jednostki przy sztabie, gdy tylko wywiad zorientował się, że urwie się zaraz po dyplomie; taki talent nie może się przecież marnować gdzieś za granicą, trzeba go jeszcze wykorzystać przed wyjazdem, więc aby się nie obijał przy kucharzeniu, mianowano go od razu porucznikiem, obiecując dalsze awanse do końca służby, jeśli tylko podniebienia i fantazje kulinarne wyższych szarż zostaną zaspokojone. Kasia studiowała teologię naturalną i historię sztuki na miejscowym uniwerku; była konserwatystką, pragnęła być jeszcze konsekratorką i konserwatorką, uważała, że cokolwiek rozbija człowiek i bieg jego łupanych dziejów, z powrotem do pełnego bycia może restytuować Bóg i nadać temu pierwotne lico świeżości i całości. — Właśnie w tym celu używa tak subtelnie wykształconych dłoni i bystrych oczu, w jakie została wyposażona; czyhała też na takie momenty, w których mogłaby się sprawdzić i jeszcze dokładniej wysubtelnić owe narzędzia sprawcze w konfrontacji z przypadkową rzeczywistością borykania się codziennego z życiem przedmiotów kruchych i ulegających niespodziewanemu unicestwieniu czy doprowadzonym do stanu niefunkcjonalności estetyczno-moralnej. Biedna, nie wiedziała, że temu wezwaniu będzie musiała sprostać tuż za rogiem!

Oczom naszym ukazał się widok rozpaczliwy, wołający o gromy! — Wokół bloku wujka Kleofasa walały się porozbijane meble, drzazgi, potłuczone naczynia kuchenne i łaziebne, szczątki ubrań, sfatygowana bielizna, luźne i zmięte rękopisy pisanych całe lata dzienników, porozdzierane książki, gazety, dokumenty, szyfrówki, jak i rachunki za czynsz, prąd i gaz. Całego majdanu i zmarnowanego dobytku pilnowała ciotka Frania, zwana także Jagodą, wdowa po jednym z braci wujka Ruperta i mego ojca, Sędzimira, zwanego wcześniej Longobardem; płakała i jeszcze głośniej jęła lamentować, kiedy zobaczyła mnie, Kasię i Stefanka: Kaj wy sie biedne dzieci tera podziejecie?! Ten soroń jaruzelski tu wczoraj tak ponawyprawioł i połonacył całe mieszkanie na blank! Kasia, mimo że najdotkliwiej zażenowana sytuacyjnie, w pewnej chwili nawet się ucieszyła, że może nieść bezinteresowną pomoc, przy okazji zaś udoskonalać swój warsztat konserwatorski przy renowacji tak niebanalnie zdemolowanego mieszkania i jego wyposażenia: Obnażyła się, założyła roboczy kondonek i jakby miała swoją obecnością zamanifestować się w dziele wybawiania od bezdomności, przywróciła owemu mieszkaniu i jego wyposażeniu niegdysiejszą oczywistość; wprawdzie zauważyła, nie dała jednak po sobie poznać, że kiedyś były już tutaj dokonywane podobne próby, tylko że z mniejszym wyczuciem profesjonalizmu i bez uczuciowej troski o szczegół na poziomie submolekularnym; więc nie była tutaj pierwszą, ale miała nadzieję, że będzie ostatnią, i z taką matką ponadinteligentnych majstrowała, kleciła wszystko jeszcze lepiej, dokładniej, doskonale. — Miało się wrażenie, że jest dobrze, można było znowu żyć i objadać się smakołykami wyfasowanymi przez Stefanka z wojskowych rezerw dla wujka Ruperta. —

Tylko mnie nie było do śmichu, gdyż zostałem sam z wszystkimi gnębiącymi mnie wątpliwościami, na pohybel bez żadnego ważnego dowodu tożsamości: Z premedytacją czy przez niecny przypadek wujek Rupert zabrał moje gryzońskie dokumenty i całe zaplecze aprowizacyjne, jakie przygotowałem sobie na drogę: zakąski, papieroski, papiery; przekąski pewnie zje, papieroski odsprzeda na giełdzie obozowej, papiery wyrzuci; nerwowo zastanawiałem się, co robić dalej. — Bez ausweisu nie da się żyć w tym kraju, ausweis był ważniejszy niż człowiek, na każdym kroku były lotne patrole — obmacywania i poszturchiwania przy sprawdzaniu dokumentów. Przypomniało mi się, jak podczas puczu wojskowego, godzina policyjna od zmierzchania, spacerowałem sobie nocami po superiorskich odstępach, gdy zza krzaków patrol przywiślańskich żołdaków wyrywał mnie z zamyślenia: Pokazywałem dowód ze stemplem o odfajkowanej służbie wojskowej, oświadczałem, iż muszę się wychodzić, aby zgubić nadwagę i brzuszek, i nie bez odrobiny zazdrości ze strony kontrolujących, że nie muszę już partycypować w tym całym sorońsko-jaruzelskim szwindlu, otrzymywałem go z powrotem i wędrowałem dalej bez negatywnej sankcji za naruszenie tej zastrzeżonej godziny. Jednak zdałem już przecież w urzędzie miejskim ów tak cenny teraz dla mnie dokument z owym stemplem z woja wraz z przypisywanym mi bezprawnie przywiślańskim obywatelstwem, nie miałem już podstaw, by starać się o jego zamiennik, w ogóle powinno mnie tutaj już nie być! Ale wyjechać też nie mogłem bez paszportu czy owej przepustki na jednorazowe przekroczenie granicy, którą zdmuchnął mi sprzed nosa wujek Rupert. Gdy zwracałem się do niego listownie, opieprzał mnie jeno za niegdysiejszą wypowiedź o wyjeździe i ani myślał, by zwrócić mi moje gryzońskie papiery; znalazłem się w gorszej sytuacji niż labirynt.

Zamyślony wysiadałem z kolejki miejskiej, gdy niespodziewanie natknąłem się na jednego z mych znajomych jeszcze sprzed puczu militarnego, który daremnie usiłował wciągnąć mnie w działalność opozycyjną i konspiracyjną. Zwerbować się nie dałem, podarowałem mu jednak moją starą, pogryzońską maszynę do pisania, prawdziwy mamut, zajmowała mi połowę biurka, na której mógł sobie pisać te swoje antyreżimowe manifesty i odezwy, gdy kupiłem sobie zgrabną, nową walizkową maszynę do pisania pięknie komponującą się z moim biurkiem. Palnął wówczas podniosłą mówkę, że przysłuży się to dla dobrej sprawy, w tej chwili zaś dzieliłem się z nim moimi powątpiewaniami i niepokojem, acz ze względu na konspirę nie powinien mnie rozpoznawać; rozpoznał jednak, ucieszył się i wyciągnął ku mnie dłoń pomocną, życzliwą: Taka sprawa to dla niego pryszczyk, mają wtyczki w różnych urzędach, obiecał zdobyć dla mnie świeżutki dowodzik, żeby nie komplikować, na to samo imię i nazwisko, i po paru dniach znów mogłem cieszyć się legalnością przebywania na tym obszarze płatniczym, namiętnie polemizować z wujkiem Rupertem o zwrot gryzońskich ausweisów, jak też zastanawiać się w odprężeniu i nerwowym relaksie, co robić dalej — jak żyć w tym nieustannym kołowrocie i przeciągu.

Mogłem być tajnym współpracownikiem służb reżimowych, mogłem zostać też opozycjonistą i organizować przyszłe podziemie albo wzniecać jego podwaliny; mogłem również pracować jednocześnie dla obu stron: wiernie służyć komunie i zza węgła przyczyniać się do jej padnięcia na uchole i ostatecznego unurzenia jej w błotku hańby i społecznej bezpamięci. — Tak czyniło wielu, i ci odnieśli z tego największe profity w wymiarze materialnym i moralnym, jako tzw. autorytety i figury poczęte bez piany. Byłem jednak zanadto sceptyczny wobec jednych, jak i drugich, wybrałem własną drogę wychylania się przed szereg i narażania się wszystkim uczestnikom rozkonfliktowanego, chylącego się ku dekadencji społeczeństwa jednolitego i zuniformowanego. Ten łysawy półdupek, pigularz wierutny ordynujący środki na uspokojenie i meliorację nastroju, który doradził mi, żebym siedział cicho i nie dzielił się z kumplami tą nieodwzajemnioną ofertą, gdyż mogą mnie zabić albo wdeptać pod azbest, zamiast pogratulować mi zaszczytnego wyróżnienia i pomóc ździebko przy niejawnych pierwocinach i stawianiu pierwszych kroków na skrytych ścieżkach nieszkodzenia bliźniemu i bliźniej; nie każdy przecież był wcześniej tak starannie rozpracowywany jak ja i nie do każdego pierwszego z listy prymusów filologicznych zwracano się z czymś takim, więc mógłbym sobie przypisać to jako szczególny rodzaj łaski świeckiej, i gdybym nią nie wzgardził, z pewnością byłbym dzisiaj także profesorem albo kapłanem, w najgorszym razie zaś deputowanym dupkiem w przywiślańskim parlamencie — nie musiałbym uciekać z naszego Superiora na jego obrzeża, by mieć święto od ścigających mnie na tamtym obszarze lumpów, wulców i niegodziwych soroniów.

Taka refleksja zamanifestowała mi się dopiero wraz ze zmęczeniem. — A mówiąc zmęczenie, mam na myśli czas, który skuwa moją świadomość z sobą i wyswobadza mnie od udręki codziennego bytowania i droczenia się z własnymi wątpliwościami; żyjąc z dnia na dzień, czułem się przede wszystkim osowiały, choć musiałem jakoś sobie radzić z dniem, ani na jotę nie przewidywałem, co czeka mnie jeszcze we własnym kraju: Tak, tak, panie Kryszak! Tak, tak, panie Miodek! Tak, tak, panie Pytasz! Tak, tak, mój drogi Promotorze, T.W. „Irek”! — A moje piekło zaczynało rozpościerać swoje kręgi momentalnie, gdy odmówiłem jakiegokolwiek współdziałania ze sferą siłową, ani też nie zamierzałem jebać się z aniołami opozycji czy spełniać się jako jeden z jej bezskrzydłych archaniołów; nie przeczuwałem wówczas nawet, że może pojawić się jakieś jego przedpiekle względnie stryczek, jaki mi już przędzie namolność przyszłości.

W owym okresie dekadencji, gdy pękał monolit, a jednolita bryła stawała się miazgą, wszyscy żyliśmy w czyściu, wyczekując szczęścia wiekuistego zapowiadanego przez obie strony: Z jednej stali jacyś „my”, z drugiej zaś jacyś „oni”; myśmy byli czyści, nadobni, nieustraszeni w szlachetności, oni zaś dwuznaczni, zafurkotani i siejący tylko postrach i umaczanie w samym źródle zła. Kiedy się słyszało, że to oni — od razu kojarzyło się, że legalna bądź co bądź władza bardzo nabroiła i należałoby popukać ją po łapkach; jeśli zaś pojawiało się „my”, to wyłaniały się same superlatywy w przewiewie dobrej sprawy, nieomal błogosławieństwo Boże, której ukręcają łba właśnie — oni. Żadna bibuła nie głosiła jednak, że „my” w wielu przypadkach bywało bardziej zafajdane niż zadki owych „onych”; nie było też jakiejś strefy przejściowej, bufora gojącego napięcia, podział starali się pogłębić zwłaszcza ci niepokalani, określani jako etos, wystarczyło więc, że ktoś pojawił się w trochę lepszych gaciach, a już rozlegały się szepty, że się przypochlebia i kolaboruje — tak określało się wszystkich tych, którzy chcieli jako tako normalnie funkcjonować i pracować, aby nie wygłodzić się do pierwszego; spotykało ich za to szorstkie przyjęcie, ich dzieci były wyśmiewane w szkole, na ich drzwiach malowano nieprzystojne napisy, ich nazwiska umieszczano w ulotkach i bibułach na słupach społecznego potępienia, kto natomiast wpinał sobie w klapę opornik albo znaczek z osiołkiem, i tak paradował po ulicy, ten od razu uchodził za bohatera, był honorowany stypendiami fundowanymi przez zachodnie wywiady i miał gratisowy wstęp do wszystkich domów publicznych, jakie masowo urządzało opozycyjne podziemie po całym kraju. — Skoro nie udało mi się wyjechać, między taką Scyllą a Charybdą musiałem się jakoś ustatkować, by przetrwać najgorsze, i czekać, aż wujek Kleofas się zlituje i z powrotem otrzymam moje gryzońskie dokumenty.

Wywróciłem o tej porze w zupełności mój dotychczasowy styl życia: Czytałem pragnąc uzupełnić skromne dotychczas wykształcenie, pisałem moje zgęstkowia, tłumaczyłem poezje H. Bienka do późna w noc, że z mozołem przychodziło mi wybudzić się przed jedenastą w południe; z czasem na dobre utrwalił mi się ten stereotyp i w ogóle już nie wstawałem przed jedenastą. Było to okropne, gdy musiałem wyjeżdżać na jakieś spotkanie autorskie — niekiedy pół dalekiej drogi przesypiałem w pociągu, być może jeszcze odrobinę podczas samego czytania. Wydałem kilka tomików poetyckich, jeszcze pobłażliwiej potraktowanych przez krytyków niż wszystkie poprzednie, i mimo niepewnego statutu i mej niezgody na ową Scyllę i Charybdę dalej przyznawano mi ministerialne stypendia na następne książki. W tych dniach gdy na dobre zastygł beton nawy państwowej, który wszystkich ściskał za gardło i na każdego nakładał sztywny kondon beznadziei, zaangażowałem się w działalność jednej z agencji artystycznych na Pomorzu; mimo braku oficjalnego poparcia władz kulturalnych radziła sobie świetnie i jako tako kulała do przodu: wernisaże, koncerty, nieduże publikacje wydawane prawie że ręcznie i pieczołowicie. Ponieważ z czasem nazbierało mi się dość sporo tych tłumaczeń poezji H. Bienka, postanowiłem opublikować je w formie książkowej i zwróciłem się z tym problemem do tej galerii. Jak się okazało, nie było to takie proste: Co innego pojedyncze utwory ogłaszane w prasie, co innego książka, i aby zrealizować coś takiego, trzeba mieć upoważnienie twórcy, by nie naruszyć jego praw autorskich. Dotychczas nie zaprzątałem sobie tym głowy: Publikowałem, wydawałem, podpisywałem umowy o dzieło, przychodziły wierszówki i honoraria, ale głośno nie dyskutowało się tej kwestii; na każdym rogu bębniono o prawach człowieka, a tu nagle wyłaniają się jakieś prawa autorskie! Cóż biedny miałem czynić? — Popytałem po znajomych, tak że po licznych korowodach sznurek otarł się wreszcie o kłębek: Przedstawiono mnie i moje zamierzenia Horstowi Bienkowi, który miał się wzruszyć i wyraził zgodę na udostępnienie mi swego adresu; napisałem do niego list prosząc go o zgodę i te prawa autorskie na upowszechnianie jego dzieł w Lechistanie, dołączyłem do listu kilka gazet i czasopism z moimi tłumaczeniami jego utworów. — Mało wiele, gdy przyszła jego odpowiedź: Wzruszył się jeszcze bardziej, wyraził swoje pozwolenie na me przekłady i publikacje, a żebym był jeszcze bardziej skory do tej roboty, do listu dołożył kilka setek gryzońskich, bo dowiedział się, iż z wywalonym jęzorem muszę ganiać za każdym groszem i każdemu przyglądam się z osobna, gubiąc wszystkie wątki istotne i z mozołem ponownie zbliżam je do siebie. Nic nie stało już na przekór, by mogła ukazać się owa książka tak, jak ją sobie wymarzyłem i zaplanowałem: Nazywa się Czas po temu; wysłałem ją Horstowi Bienkowi na Boże Narodzenie — jego wzruszenie nie miało granic.

Pełen motywującego zapału runąłem do dalszej pracy nad utworami Horstowatego, jak nazywałem go w moich listach: Prawie codziennie przepisywałem jakieś interesujące kawałki i wysyłałem je do różnych pism — postępowała liberalizacja i przybywało tytułów otwierających się znowu na świat i wielość opinii; większość z nich opublikowano, spotkały się z jeszcze większym rozrzewnieniem krytyki, niebawem miałem następne umowy na książki Bienka, a za tłumaczenia tych rzeczy przyznano mi nawet wysoko cenioną nagrodę Grubego Wołu w Wolnym Mieście, co mogłoby mnie rozradować jeszcze głębiej, gdyby w tym dniu nie nastąpił zgon Horsta Bienka. Nie wiedziałem, czy mam się cieszyć czy płakać, w każdym razie zachwiał się piedestał mego świata, pogrążałem się w kolejnych zadawanych sobie pytaniach, było bełkotliwie i rozpaczliwie.

Tymczasem więzienia opuszczała ekstrema, luzowały się granice: Psy obronne przy pasach granicznych nie szczepione całe lata na wściekliznę konały wycieńczone, zagryzane i pożerane przez jeszcze łacniej monstrualnie wynaturzone kocury i nawzajem; piranie w rzekach i fosach przygranicznych z braku innych smakołyków wyłapało okoliczne chłopstwo i wędkarze; wyczerpały się bateryjki zasilające zapalniki w polach minowych i samopały; ceglany mur opasujący cały kraj z biegiem dni rozebrano chyłkiem na okazałe wille, robotnicze rudery i akademiki; nie konserwowaną całą epokę Żelazną Kurtynę pochłonęła rdza, wystarczyło lekko szturchnąć palcem lub obuchem, by rozsypała się w drobniutkie kłaczki, sadź i strupki; korzystając z zamyślenia władz przetoczyła się kolejna fala emigrujących za lepszym chlebem i wódką, w tym owa garstka fizyków, rzetelnych majstrów i speców produktywnych, wytwórczość klapła na sztorc, jak i waluta, kraj jeszcze raz znalazł się nad otchłanią i na przedprożach. Najlepiej wyszła na tym Gryzonia: Nie dość, że się zjednoczyła, to jeszcze wchłonęła umykający z Kraju Przywiślańskiego ludek urzeczony dobrobytem oraz furgających pomysłami inżynierów i pracowitych majsterklepków: rozkręcała się koniunktura, więc każda wolna ręka, noga, podbrzusze i umysł były na wagę — błyskawicznie wchłaniane przez rynek pracy, co jeszcze bardziej potęgowało pomyślność i siłę nabywczą miejscowej waluty zwanej gryzoniówką.

Na tym brzegu Odry i Nysy w obliczu beznadziejności naturalnego tu stanu pomroczności otępiałej szykował się następny dialektyczny szwindel: Beton udał, że zmurszał jak pacierz i porozumiał się z owym wąsatym przecherą z Wolnego Miasta, z jego konkubentami i markietankami. — Owocem takiej kazirodczej przekory wobec okastrowanego narodu był cud gospodarczy objawiony wręcz spod ołtarza i niezliczona kakofonia pieśni nad pieśniami. Frakcyjka pędziwiatrów, bibularzy, styropianowców i przedrzeźniaczy, zaklinająca się wcześniej, iż nie przejdą, chyba że po naszym zezwłoku, dla której dotąd grzechem na miarę hańby była współpraca z reżimem mającym krew na rękach, nagle uznała kolaborację z owymi bezecnikami i bezbożnikami za błogostan i warzywo do chwały, nieomal spontaniczny wytrysk zdrowia i równowagi psychicznej. Z godzinę na godzinę wywróciło się wszystko, gdy zamiast muru i kurtyny postawiono grubą krechę, zafukany zaś i wytrzebiony lud przywiślański przyklepywał wszystkiemu w referendach i wyborach wedle z góry zafajdanej listy, ułożonej zgodnie przez obie dotychczas nienawidzące się strony; jak przebiegunowana ziemia przekręciło się teraz wszystko na odwrót — tam, gdzie była północ, zamanifestowało się południe, a gdzie biło serce wschodu jeszcze wczoraj, dzisiaj zachód reklamował swój tyłek. Kto wątpił w sens takiej pierestrojki, był uważany za odszczepieńca, oszołoma, rogacza i przeniewiercę dobrej sprawy.

Tak, tak, Marysiu: W gruncie dna było jednak znacznie gorzej niż za knura Sasa, gdy obowiązywało, że kto się wychyli, ten musi kryć się i myszkować po bezdrożach i lasach, najgorzej zaś wdepnął nasz Superior. — Oddziedziczona po gryzońskich inwestorach infrastruktura, uszczęśliwiająca całe pokolenia pracusiów, dorobkiewiczów i drobnych ciułaczy pogrążonych w codziennej krzątaninie, tych zasiedziałych autochtonów, jak i przyjezdnych wulców, sypnęła się i runęła pod kurzą stopką reformy gospodarczej zwanej prywatyzacją, a to, co jeszcze jako tako chwiało się na krzywych krapykach, było solą w ślepiach przywiślańskiego okupanta, który rozgrabił i zdemontował wszystko, co jeszcze onegdaj przynosiło przynajmniej suchą pajdę na relatywnie godziwe życie.

Nie pozostało nic prócz sznura nadziei wieszczącej czerń i smołę wiekuistej rzeżączki: Cóż z tego, że wreszcie mogliśmy gwarzyć po naszymu i żadna przyjezdna nauczycielka nie odważyła się już walnąć wystraszonego uczniaka w dziubek za to, że nie potrafił obywać się bez podstawowego superiorskiego repertuaru, złożonego z takich słówek jak: kaj, laclik, jajcuś, lauba, zista, haziel, ciulik, zezok czy welowanie kotletów, aby je łacniej przysposobić do smażenia, wręcz przeciwnie — welowała nim o ścianę lub taboretem, ile wlezie targając do żywego za kudły, jeśli zapominał o ich istnieniu i nieprawidłowo artykułował trzi lub udawał wegetarianina i nie chciał się dożywiać mięsem w stołówce szkolnej, kiedy na siłę wpychano mu je do ryja, skoro to nasze było zawłaszczane i wywłaszczane. — Raptem na mocy równouprawnienia i prawa grubej kreski okazało się, że wynaradawiająca nas przez całą epokę przyjezdna nie jest już tylko przypadkowym elementem wtrąconym w nasze sprawy, lecz stanowi wrośniętą w glebę autentyczną Ślązarę, tym mocniej ukorzeniającą nas dzisiaj jako Superiorów, im łatwiej przychodziło jej wcześniej zohydzać nam nasze pochodzenie, więc w nagrodę dano jej order i zrobiono dyrektorem i rechtorką tej szkoły, mimo iż nie ukończyła wyższych fakultetów, a jeśli już — to tylko zaocznie, wulc natomiast nie zamierzał już być dłużej wulcem i szabrownikiem traktującym ten obszar jak gorol jako łup i wojenną zdobycz, lecz zasiedziałym hadziajem i prawdziwym włodarzem tej ziemi; aby zaś tę nową tożsamość usprawiedliwić przed światem, podstępem posłużył się duchem ohydy i prawem nieodwracalności faktów zaistniałych mocą gwałtu.

Wujek Rupert nadal nie reagował na moje błagania; wygodnie urządził się u Wessich, trochę postękując, jednak zupełnie przestał się interesować tym, co dzieje się po tej stronie byłego muru, a już w ogóle nie obchodziło go, że nie mam żadnych legalnych dokumentów i na niczym tak mi nie zależy, jak na odzyskaniu mych gryzońskich papierów, którymi podpierał podobno krzywo zmontowane biurko, skąd po jego śmierci odgrzebał je Stefanek i odesłał przez adwokata, gdy zrezygnowałem z należnej mi części spadku po wujku Kleofasie, który zamyślał żyć wiecznie i nie sporządził testamentu, masę przeto trzeba było rżnąć równo, co nastąpiło jednak dopiero po całych latach, tymczasem musiałem zająć się czymś konstruktywnym, rozglądałem się bacznie po bieżącym otoczeniu, gdy trwał ogólnonarodowy potlacz, czyli łagodzenie negatywnych skutków kaca moralnego, jakiego nabawiło się całe społeczeństwo po mijającym bezpowrotnie masowym ululaniu się haustami karnawałowej wolności wołającej o gromy i kamień; odnalazłem się wówczas w książkach pewnego Mistrza zwanego Szewcem, przetłumaczyłem odrobinę jego anielskich wersetów i opublikowałem je w bramie, wydawało mi się, iż już nie cuchnie moczem tak intensywnie jak kiedyś, że życie znowu odzyskuje dla mnie sens, że rodzę się na nowo. Jednym z grzybów tej epoki, jakie masowo wyrastały w Europie, była deszczowa macierz przy sejmiku — wpadałem więc do niej pobawić się komputerami, jakie instalowano wtedy wszędzie zamiast tradycyjnych maszyn do pisania; mówiło się, że leczą i dokonują cudów, w praktyce zaś okazały się niesamowicie gorzką pigułką, którą musieliśmy przełknąć niczym podatek dla ducha czasu, uśmiechać się, by nie zapeszyć i już wcale nie pytać o lepsze. — Macierz owa polegała na kultywowaniu i szperaniu; jej bosem zrobiono agresywnego Riezuna o masywnej posturze i tępym spojrzeniu, Lesia Jaszczuja, którego olśniewające kompetencje zawodowe polegały na regularnym upijaniu się i udawaniu zadowolonego z życia faceta; konkretną robotę odwalał zresztą i tak wyrobiony personel, zastraszany wszakże przez owego Jaszczuja wylaniem z posady i dosadnym porzekadłem indywidualnym o wyklepywaniu michy i wypełnianiu jej po brzegi krwią podległej sobie załogi. Wydawano tam takie kolorowe pisemka dla komputerowców i mydlarzy, organizowano wernisaże z tequilą, sesje naukowe z korpusem i potańcówki z dyplomatami; miałem gdzie przynosić moje rzeczy o papierze elektronicznym, upijałem się ponad miarę z Jaszczujem i pohukiwałem.

Rzecz brudna, w żadnym razie nie wolno Jaszczuja było nazywać Riezunem, lecz wyłącznie adorować jako urodzonego tu autochtona i od wieków zakorzenionego Superiora; jemu natomiast wolno było tykać nas nazwiskami wtórnymi przypisanymi nam administracyjnie przez władzę ludu; po sutym raucie wydanym z okazji ratowania fabryk skór na świecie, gdy tysiące protestujących ekolożek pałowała policja przed wejściem, gdyśmy bawili się w najlepsze, powiedział do nas ululany jak cwane prosię: „Niedźwiadowicz! Pańtuchowski! Wy to jesteście dla nas jak prawdziwi kosmici i czerwie na zadku w listopadzie! Dzisiaj żeście tu som, a jutro was jeb za łeb jak te ekolożki pod drzwiami na dole i lecicie na pysk albo wrota bez zmiłuj się czy ronienia łezki do poduszki! Co najwyżej sami możecie sobie walnąć michą w spodek!” Spojrzeliśmy na naszą sekretarkę Anię, która wiedziała, jak się odegrać w sytuacji zagrożenia szczególnego; jak papież Urban grzmotnęła w stół konkurencyjnej redakcji takim artykułem o owych skórach, że zabrzęczały wszystkie talerze w okolicy, rozlała się zupa, na którą przepadzity strasznie był nasz nowy gubernator, pan Rus: Nie mógł przeboleć tak doniosłej straty, strofował wszystkich nieobyczajnie i w toku następnej popijawy podpiął się pod gardło Jaszczuja tak blisko, iż ten długo musiał potem korzystać z opatrunku i tłumaczyć się zawodem miłosnym albo błędem w sztuce golenia, problem zaś zatuszowano jako stłuczkę w trakcie porannej toalety i odesłano ad acta do miejskiego archiwum; najbodziej jednak zestresowało to naszą sekretarkę Anię: spanikowała, uciekła i na zawsze zaszyła się gdzieś na Wyspach Brytyjskich, acz gwarzono nie bez ironii, że przez nas zeszła na kurdy — bezpowrotnie straciliśmy bardzo cenne medium formalnego i ideowego opracowywania naszych danych; od tej pory cała robota schodziła nam po grudzie i bez pary, naprawdę żałośnie.

Powinienem zachować większy dystans emocjonalny i pługiem wytężonej czujności orać sobie wciąż supły dookoła głowy, jak i kąśliwiej naciskać na wujka Kleofasa przy dopominaniu się o zwrot gryzońskiej dokumentacji — wtedy być może uniknąłbym najgorszego doświadczenia hańbiącego los człowieka jako istoty żyjącej etycznie i starającej się praktycznie spełniać ów ideał.—

Nie tak, jak mityczna Wanda: Wprawdzie nie chciała, ale wzięła, mimo to jednak skoczyła, i chociaż nie liczyła, iż zdobędzie czy coś wskóra, przekroczyła, pobiła i prawie że zdobyła, gdyby nie antydopingowa potwierdzona pozytywnie, odbierająca jej zatem prawo do tak wymarzonego złotka i grożąca dożywotnią dyskwalifikacją, dlatego polazła w góry pokutować i zdobywać dziesięciotysięczniki, tam wszakże przekoziołkowała, sturlała się i wszelki słuch po niej przepadł, dając asumpt do opiatów narodowego mitu, a wręcz podobnie i jeszcze chytrzej: — Owa OTAKA, czyli operacyjna panna „S”, nie była znowu taka przeczysta, nieskalana, aksamitna, ponad śnieg i diamenty się skrząca, powłóczysta, nadobna, niewinna, czyściutka, skromniutka i delikatna, za jaką pragnęła się potęgować, być i uchodzić, i jak urabiała oczy świata na różowo w permanentnym kalejdoskopie perpetuum mobile poprzez swoich konspirujących kolporterów, wieszczykijów i bibularzy, i dopiero po nocy poślubnej wyszło na jaw, że nie była dziewicą i panną łagodną, gdy oblubieniec zademonstrował zdumionym weselnikom jej nocną koszulę i majtki, lecz i wówczas nie chciała się przyznać, że tutaj już ktoś wcześniej skorzystał z prawa pierwszej nocy — mianowicie ten, którego tak namiętnie zwalczała głosząc wszem i wobec, iż starła mu bodźce — wskutek czego jeszcze snadniej zionęło od niej nierozerwalnym przywiązaniem do swego defloratora i odrażającym smrodem tuszowania owych powiązań. W tym niecnym dziele aktywnie wsparli ją zgromadzeni weselnicy spici do nieprzytomności jej lubieżnymi spojrzeniami, jak i lekceważącym rechotem wobec oblubieńca: sam bowiem jest sobie winien, że został impotentem, gdyż wyciągał kiedyś ku komunie żebrzące dłonie, łasił się do niej i przymilał, prosił, więc nie jest godnym partnerem pani subtelnej, więc powinien się wreszcie otrząsnąć z sowieckiego zacietrzewienia i podjąć tętniące nadzieją współżycie konkretne, nie — nieustanne rozpamiętywanie dawnych udręk i postulowanie coraz to nowych uroszczeń do całości, której nie ma, gdyż taka całość nie istnieje nawet jako ślepa, jałowa czy wirtualna baba albo idea.

Osiołkowi zatem w wiano konia z rządem, pałac dano, garniturów całe szafy, by był schludny i bogaty. — Na tym etapie powinienem już pluć gorącem na nie ostudzone żelazo i uciekać byle gdzie, byle z tego kraju, ale się nie upilnowałem i pochłonęły mnie na tyle bieżące sprawy, że zapomniałem o sobie i majestacie świata, gdzie nie takie chryje uchodzą z mokrymi łapkami, jeśli tylko opuszczone mydło pod odpowiednim kątem właściwie trafi w boczek. Pisałem zgęstkowia uszczelniające mi się w poemat Sperma Rhei. Przekładałem następnych autorów cudzoziemskich, grałem z Hildą w domino i tłumaczyłem się przed światem i sobą, czemu nie wierzę w dziurę ozonową nad Amazonią — nigdy jej przecież nie widziałem z bliska, stąd tak zwyczajnie nie mógłbym jej zbesztać ani bluznąć w twarz słów uważanych za wzniosłe. Przychodziły następne książeczki, antologie, stypendia już nie tylko ministerialne, ale i z sąsiednich landów, myślałem, że naprawdę trafiłem w licho, metaforę zaś uchwyciłem w młotek, używanie sierpa bowiem już dawno wyrugowałem z ram mego życia. Życie przechodziło w baśń, bajanie w konar koszmarny mokry od łez, konary w ogarki wystygłe przy leśnych dulkach — najwyżej mógłbym przykładać je sobie do poduszki, gdybym miał czas na sen, przeto brałem go za mary, na których pragnąłem zanieść mego trupa do Elizjum istoty rzeczy relatywnie doskonałych, nie opartych na zmowie i próżnych.

Takich wąsatych diabłów, strzyg gorejących i szczytujących, nie dotopionych do końca anielic o zastygłych, kamiennych twarzach wygłodniałych lwów, osuszonych topielic i lunarnych utoplców, obłędnych ogników na bagnach życia, insurgentów immanencji zupełnej, walibrzegów i górożerców, hien moralnego niepokoju czy ciupakabr myszkujących po fiślach i wysysających krew zapomnieniu, przyjmujących jednak niewidzialność przy lada podmuchu i pierwszym spojrzeniu — jednym słowem — szumowin i mętów aspołecznych powstałych z pomieszania i zawirowania braku kindersztuby ze sprejem pozostałym po minionym systemie, utworzyła się cała hierarchia ważności: od głowy państwa na górze po wiejskie opłotki na dole obsiadane przez kury domowe, których przydatność opałowa na talerz była miałka i nijaka, ich dupopienia zaś tak donośne, iż rozlegały i odbijały się echem śmieszności po całym uniwersum wartości dotąd nie przemijających, więc służących za odniesienia i bieguny do uzyskiwania równowagi idealnej. — W minionej bezpowrotności byliśmy przynajmniej narodem jednolicym i pucułowatym, odlewanym przemocą z marmuru, żelaza i fekalii wspomnień, do tego nieujarzmionym, dumnie stawiającym czoła propagandzie wrogiego świata; potem skłóceni na „mych” i „onych”; wreszcie (d)okazało się, że pękł kondon spójności społecznych i nic już nie było w stanie ocalić dawnej ciągłości i całości mimo podwójnych i potrójnych biografii czy życiorysów: Nagle hanysi i zasiedziali tubole poczuli się Gryzoniami, odrzucili przydane legendy i nazwiska, odszukali stare arbeitsbuchy i kenkarty, stwierdzili, że już nie chcą być z nami i pragną urządzić się po dawnemu; ten pomysł stanowczo odrzuciła jednak Gryzonia argumentując, że jeszcze nie czas po temu, podpisała stosowny układ o przyjaźni uznający granice, tedy co najwyżej mogliśmy się organizować i kultywować własne treści duchowe i potrzeby, na co przeznaczyła dość sporo środków budżetowych. Organizowaliśmy się przeto, a kto nie miał na to ochoty, dostawał gryzoński paszport, zasilał zachodni rynek pracy, na którym pakował do kartonów zaawansowaną technologię czy ciął na plastry szynki, sery i kiełbasy lub rozwoził je tylko po hurtowniach i był zadowolony.

Po cichu liczyłem, iż zostaniemy wyzwoleni i odzyskani, niecierpliwie oczekiwałem owej wiekopomnej chwili, ale przeliczyłem się; wyjechać też nie mogłem, bo bałem się na lewych dokumentach przekraczać granicę, konsulat gryzoński zaś odmawiał mi wydania duplikatu mej gryzońskiej tożsamości radząc, żebym porozumiał się z wujkiem Rupertem, który wszakże nie przyjmował na słuch, że ma ode mnie jakiś ausweis czy kenkartę; zapisałem się więc do tworzonego właśnie Stowarzyszenia Superiorów: miało szerokie zamierzenia i swoją działalność opierało na prawie krwi. Przyniosłem im pokazać moje publikacje i maszynopisy — byli zachwyceni i obiecali mi poparcie; wydawali własny biuletyn, gdzie mogłem zamieścić kilka tłumaczeń pod wysokim patronatem Królowej Niebios. Planowali też przejąć władzę w naszej guberni, o którą z wszystkich sił walczył kolega Rus — był historykiem sztuki, na poprzednim etapie bojkotował dzieła, miał kłopoty, długo był bezrobotnym i teraz chciał się odegrać; parę dni wcześniej własnym podpisem poparł mój wniosek o następne stypendium, które w najbliższy poniedziałek rozpatrzył pozytywnie już jako nasz nowy gubernator na Superiorze — pan Rus. Koledzy z naszego stowarzyszenia naciskali na mniej eksponowane stanowiska, zamawiali u mnie następne teksty i przekłady, od podstaw urządzali ową macierz deszczową, która z ram pamięci miała zmyć całe wieki i warstwy zaniechania i hańby, umysł zaś doprowadzić do rozkwitu; skórzany worek pomysłów okazał się w końcu dziurawy i tylko rozlana krew bosa Jaszczuja świadczy, że nigdy nie ma dna.

Naturalnie, takich związków i stowarzyszeń przybywało z dnia na dzień jak grzybów na ścianach w sieni po długotrwałej ulewie: Mniejszości były w modzie i tylko one liczyły się w tej epoce. — Nie tylko zorganizowali się Riezuni, ale i pomniejszona populacja Bułgarów, gdy większość z nich skorzystała z okazji i runęła na południe objąć w posiadanie skonfiskowane im przez komunistów folwarki, kamienice i inne dobra produkcyjne. Raptem okazało się, że my, urodzeni Superiorzy, mimo że jest nas więcej na świecie, także jesteśmy mniejszością, chociaż od wieków zamieszkałą w swoim własnym kraju: mutowało mu li tylko i wyłącznie oblicze władzy, która tu się zmieniała tak często jak płeć koguta obnażanego o świcie, wieczorem zaś potrząsającego z radości barwnie upierzonym kuprem, pozostającą w zasadzie taką samą w swej naturze, różnicuje nas tylko pochodzenie etniczne i spojrzenie na legalność tej władzy, co wnet doprowadziło do dalszych podziałów, na złych hanysów z lechickimi koneksjami i na małolepszych z gryzońskim pochodzeniem. Ci pierwsi musieli tkwić na zadkach i urabiać się za nędzną, krajową szychtę, drudzy natomiast mogli wziąć gryzoński paszport i za tę samą robotę cieszyć się horrendalnie wyższymi poborami na Zachodzie, co rodziło zazdrość, niezadowolenie, donosy, porywanie dla okupu i inne czynny naganne. Czynem nagannym i nawoływaniem nie było już dziś podawanie się za Greka, Żyda czy nawet Cygana; kto chciał, mógł ujawnić się jako gej, lesba, prezbiterianin, menel, onanista, parafianin, dziad żebrzący, baptysta, kibol, chudożnik, cwel, nimfoman i nie zaciągający się, choć ćpiący, beznogi grubiorz, założyć grupę mniejszościową i brać środki na działalność z budżetu państwa; sam z Niedźwiadowiczem stanowiłem być może najmniejszą, jeśli nie liczyć arystokratycznego towarzystwa prawdziwych książąt krwi, ad hoc utworzoną przez bosa Jaszczuja grupę nie wiadomo po co nachodzących kosmitów, więc dobrze nam płacono za nasze wypowiedzi i artykuły. Tworzyły się też kliki sytuacyjne, o nieformalnych powiązaniach, niezbyt zgodnie działające nawet z funkcjonującym tutaj kulawo prawem balansującym na granicy, niekiedy wręcz o charakterze zbrojnym i multimedialnym, bo pięknie wyglądało to w wieczornych wiadomościach, gdy zamaskowane grupy policyjne napadały o świcie na podmiejskie osiedla, brutalnie budząc nadobnie śpiących i niczego po przebudzeniu nie kumających, zakuwając i wyprowadzając ich w szczerym grudniu bez bielizny do nieopodal oczekujących radiowozów; jeszcze piękniej, gdy dochodziło do pomyłek w adresie i pluton egzekucyjny wydzierał ze snu fantowaniem drzwi i demolowaniem mieszkania słaniających się na nogach dziadków zgrzybiałych tak dalece, iż byli zdania, że przenieśli się w czasie do minionego powstańczego zrywu albo że wybuchło kolejne czy światowa, a za przeprosiny otrzymywali od komendanta drobny prezent — wieczny kalendarzyk czy wielgaśny plakat werbunkowy zachęcający do wstąpienia w szeregi policji: — Listonoszy dostarczających korespondencję z żądaniem okupu za porwane narzeczone czy niedoszłych oblubieńców, doręczycieli paczek z odciętym uchem, paluchem lub penisem jako dowodem, że to nie są żarty i rodzice powinni szybko zatroszczyć się o los swoich pociech, jeśli nie chcą otrzymywać ich po kawałku w następnych pakietach, spolegliwych opiekunów rozbijających w szczegół przytulne kafejki, kantorki fryzjerek i golibrodów, kwiaciarnie czy obuwia reperatorów, co miało stanowić drobny załącznik do podania o stałą pracę przy ochronie tych zakładów. — Rzecz musiała być horrendalnie poprawna, więc Riezuna nie wolno już było nazywać Riezunem, jeno bratnią duszą otumanioną totalitaryzmem i ślepą żądzą krwi, Cygana o lepkich palcach — Cyganem, tylko szlachetnym Romem z urodzenia usposobionym do beztroskiego życia na wesoło, tak gwałciciela czy pedofila pod karą główną nie należało wyzywać od zboczeńców, tylko że chłopu puściły hormony, nie zapanował nad sobą na widok, czego szczerze żałuje; za tymi, których dawniej przezywano wulgarnie złodziejami, mordercami, cudzołożnikami, żulami, podrywaczami, rozbójnikami, rozwodnikami i alimenciorzami, siepaczami, łotrami, ujmowała się wolna prasa, aparat ścigania i sama głowa państwa z prawem weta i łaski, jeśli jakiejś niegodziwości w żaden sposób nie dawało się już zatuszować; szary, przerażony ogół czytał o dziuplach, pralniach, pudernicach, żołnierzach, szarych strefach gospodarczych, militarnych i moralno-wyznaniowych; żeby zaś nie urazić uczuć owych gangsterów i sprawiedliwość oddać w ich ręce, nie mogło być mowy o przekrętach i machlojkach, lecz przydawano im dobrotliwe, aprecjacjonujące tytuły i przydomki bawidamków, ojczulków, żelaznych dam, stryjków, swatów, babuleniek, kumów, starzików, matrioszek, chrzestnych, baronów, dobroczyńców rodzaju i czarodziejów życia. Jeszcze bardziej zakamuflowane były związki subrodzinne, tworzone przemocą lub na zasadzie dobrowolnego współdziałania; polegało i polega to na tym, że taki rodzic zamykał jedną lub więcej nieletnich, letnich lub leciwych córek w odpowiednio zaadaptowanych do rozkoszy, leżących na uboczu cielesnych chlewach, zastraszał ją czy je groźbą widma, apokalipsą odnowy rodzaju, niebawem zaś cała wieś lub osiedle nie mogło uciec zdumieniu, że męża nie poznała czy nie poznały, a bobaski sypią się jedne po drugim, i jeśli miejscowa opieka społeczna nie wierzyła w bociany lub dzieworództwo, taki tatuśkodziadek wcześniej lub później lądował przed obliczem prokuratora, gdzie na nic zdały się jego translacje, iż oni też mniejszość lubiących obcowanie tylko we własnym gronie, a nie jakaś tam szara strefa erotyczna o stygmatach patologicznych. — Welowanie znaczeń zniosło wszelkie granice prawdopodobieństwa, zgody społecznej i nikczemności.

Krążyłem pośród tego bogatego ubóstwa opcji i jakoś w żadnej z nich nie potrafiłem się odnaleźć, nie byłem w stanie usiedzieć w miejscu, jakie sam stanowiłem przez mój nieustanny ruch i niepokój, gorączkę poszukiwań zidentyfikowania się z jakimś określonym, danym polem tożsamości. Wszędzie było mnie pełno: w czasopismach, rozmównicach, na gościńcach. Szperałem. Szperanie było moją namiętnością, żywiołem, oddychaniem upojnym w głębokiej wodzie. Zawsze szperałem bez wytchnienia, starałem się coś wyszperać, znaleźć przed innymi szperaczami gdyż szperanie i odnajdywanie bluznęło teraz ogromnym tsunami szperania i odnajdywania. Każde odkrycie było triumfem dla szperacza, o czym obwieszczał z dumą, przypisywał sobie prawa i zaszczyty wobec wyszperanego, za tym bowiem szła kasa, splendory, ordery, błyskotki, dawało to pewniejszy argument do ręki, by wyjść na prostą i wybicie się ze spróchniałego zęba normalnego życia w banale i nudzie.

Trwająca nie tylko tysiąc i jedną noc propaganda, pranie umysłów i trzebienie duchowe do tego stopnia strzępiły język wrażliwości i załgały nasze dzieje, że my, Superianie, staliśmy się widziadłami własnej przeszłości i wręcz zapoznaliśmy, kim byliśmy i co naprawdę znaczyliśmy w supłach bycia epigonami własnych fatalnie spełniających się życzeń. Zawsze bowiem odnosiłem do siebie to, co szeptały hipnotycznie i tak ponętnie przeinaczające ździadła pomówień, że jestem gnuśnym, tępym, spaśnym, niezgrabnym, leniwym, nie wyrobionym i do szpiku załganym hanysem, w najlepszym worku zaś zmurszałym, niechlujnym aparatem bez jakichkolwiek zadatków na pozytywne sprawdzenie się w przyszłości w każdym aspekcie szczerzącego się grozą życia, od czego w zupełności przewróciłoby mi się w głowie, gdyby takie nie było całe moje otoczenie złożonych z podobnych mi hanysów, skórzoków, ręcznikorzy, kapuściorzy, kiniorzy, plebusiów, medalikorzy, łowsionek, kurzoków i ciuli bledszych, pewnie też uwierzyłbym w to wszystko, że nadajemy się tylko do wdeptywania w bruk i powinniśmy pójść na zatracenie, gdybyśmy nie byli potrzebni do usmolonego, nas jeno godnego powołania, jak trzepanie antracytów i diamentów na zwałowiskach czy ich ryzykowny odłów z ponurych czeluści ziemi, gdybym od dziecka nie przedsięwziął próby refleksji, by zróżnicować i zdystansować się wobec tego, co aż do bólu przekłamuje nas w kamień i sól bez renomy z uporem godnym zbrodni. Tak przedstawiała nas książka, prasa, dzwon rozkolebany obłudy i sentymentu, urabiał film otorbianych w smętnie zwisające powstańcze skrzydła, gołąbeczki, pykanie i pospółkę bez godności przemycaną pod pizdami — nad Bytomką po krachu na giełdzie i kryzysie finansowym zjadano kiedyś wszelkie ochłapy tańszej kontrabandy przemycanej z drugiej strony kordonu podczas nabożnych pieszych pielgrzymek do Piekarskiej i tranzytowym tramwajem, stąd ów gród znany z niesamowitej żarłoczności nie bez drwiny przezywano Świnioujściem.

Raptem, jak za potknięciem niewidzialnie podstawionej różdżki, odmieniło się to wszystko o całą sumę negatywnie skumulowanych ocen i stopni: Tam gdzie jeszcze przed godziną było kurzem zarościałe i niechlubne podziemne przejście przy kolejce miejskiej — każdy wchodził na własne ryzyko porzucając nadzieję na ocalenie — awaria wodociągu ujawniła szyldy z jakimiś tajemniczymi Morgenroth, Gleiwitz, Preiskretscham, Dreslau i Bresden, do cna zmywając dezodoranty wieloletniej niechęci, przechodnie przecierali więc całe przedwojenne wyposażenie ulokowanych tam butików i budek z kiełbasami, musztarda jeszcze świeża, morszczuk i klopsiki nie rozmrożone, było jakby przetoczyła się tędy lawa Wezuwiusza prezerwując dla nas ślady, obecność autentycznie bytującego życia w sennej zawiesinie podżeganej do przebudzenia życzliwszym spojrzeniem i przyjemnością czerpaną z dokonania udanych zakupów. Potem poszło jak gnojowica ze świeżo nakrochmalonego rękawa: Odfajkowywano nie tylko krecie rzeczy wyfrymarczone już ze swych naturalnych kontekstów, ale i dzieła żywe hibernujące na wyciągnięcie, przez manowiec, butwiejące ciągle, a bez uszczerbku pogrążone w letargu, do tego idee uderzające aż do zaniewidzenia, tak nachalnie obecne, oczekujące dopiero na swoją epokę, poruszyciela i szperacza, na pierworodny rzut tak pokraczne, samowite, obrzydliwe jak to żabsko załgane na cztery ciapki, ni to łapki, w pobliskim parku bez łeb od figury — wystarczyło cmoknąć, dziubka dać, i już nie płaz, a tętent i fontanna, żwawa księżniczka bez ociągania wciągana w szwargot spraw już nie zaniedbywanych na miarę ponadlokalną. — Ot, tuż za rogiem, przy miejskim zieleńcu, nieopodal końcowej stacyjki naszej linii szybkiej kolejki miejskiej zwanej przewrotnie „Pershingiem” z powodu częstych opóźnień i wykolejeń następujących tuż po sobie kursów, była sobie ciupa, w epoce wolności pieszczotliwie określana siedziskiem osadzonych; w minionym okresie miejsce tymczasowego pobytu prominentnych przedstawicieli aktualnej władzy. Gdy obowiązywała zasada główna, ścinano tam wszelkiej maści łotrów, wieszano podleców, dręczono i małpowano zbrodniarzy uznawanych następnie za patriotów lub gnębicieli ludu, przy okazji dyskretnie kastrowano rozwodników, psychicznie ułomni i nieprzydatni zaś dostępowali łaski eutanazji i mieli święty spokój. Była tam sobie zaniedbana cela, a obok kanciapa, gdzie kat ostrzył topór lub namydlał sznur przed egzekucją czy przygotowywał instrumenty do zadawania boleści psychicznych i śwarnych udręk cielesnych. W całości ów przybytek stanowił obraz, był nędzą, rozpaczą, jednego z jego niegdysiejszych lokatorów na wysokim dziś stoliku ruszyło wreszcie sumienie, żeby coś takiego nie straszyło w sercu metropolii, wytrzasnął skądś środki, robociznę wykonali gratis obecni tymczasowi i osadzeni, radzi i skorzy do przejęcie władzy po następnym przewartościowaniu wszystkich wartości; było piękniej niż można by tego oczekiwać po zwyczajnym zakładzie karnym, jakich dziesiątki w każdym mieście. Szeptano, że kiedyś, za czasów głębokiej sanacji, na gościnne występy przyjechał tutaj występny Gal: pedał, nożownik i hultaj błyszczący; doigrał się wreszcie: osądzony i skazany oczekiwał egzekucji, a ponieważ nie był wyzuty pewnych zadatków artystycznych, wymalował wszystkie cele swymi niesamowitymi bohomazami, do tego pisał dramatem, giętką frazą muzyczną i wierszem; po części wyparowywało to na zewnątrz w grypsach, publikowano je na całym świecie, z dnia na dzień stał się uznanym autorytetem moralnym, magiem ekranu i częścią tej samej sceny, która normalnym trybem chciała posłać go na gilotynę — ówczesny naczelnik państwa pod presją światowej opinii, obrzucania go jajcami przez solidarność gejowską i świat nauki skorzystał z prawa łaski i polecił deportować go z naszego okręgu autonomicznego do kraju jego stałego pobytu, gdzie dożywał swoich dni, pełni szczęścia i chwały dziejowej. Z biegiem cienia bohomazy zachlapały się kurzem, nasiąkły machorką, powtórnie otynkowano je przeto i pobielono, gdy przygotowano zakład dla internowanych, handszrifty zaś pisane obcym, galijskim narzeczem walały się przez ów czas w katowskiej kanciapie, używane przez początkujących w zawodzie do czyszczenia toporów i innych zakrwawionych narzędzi, potem zamurowane wraz z nią, gdy zaniechano zasady głównej. Teraz zaś z pieczołowitością konserwatorsko-konsekratorską odgrzebywano ów lamus z tym większym zdumieniem, im dosadniej starano się ongiś negować jego istnienie i obecność na ścianach owego obmierzłego przybytku niesławy. Pomagał i kibicował cały świat, nie tylko Fundacja Gryzońska powołana do poratowania zabytków ze środków, jakie Lechistan był winien gryzońskim inwestorom, które i tak spisano już na rozkurz, gdyż w żaden inny sposób nie dawało się ich ściągnąć z całą zaradnością najprzebieglejszych rewindykatorów, a tak przynajmniej dobrowolnie coś wymuszono na Lechistanie do szlachetniejszych celów, wolontariatem i popularyzowaniem owego ewenementu zza krat; jeszcze większy rumor zrobił się, gdy na skutek omyłkowego fedrunku zawaliła się źle sklecona ścianka zapomnianej katowskiej graciarni na drobny sprzęt do bezszelestnego usuwania społecznych mętów, kulturalny świat mógł przeto zapoznać się z nie znanymi dotąd dziełami geniuszu przypieczętowującymi po wieków kres wyjątkowość jego niezrównanych dokonań.

Idę wszakże dalej i na sąsiedniej ulicy odfajkowuję solidnie zaniedbaną, secesyjną kamienicę, gdzie miał urodzić i wychować się jeszcze większy chudożnik i przebieraniec, z zamiłowania pedofil, człek zmysłowy i porywczy, który wyrządziłby wiele zła, gdyby w tej epoce nie poddawano tak drobiazgowej kontroli małolatek i lolitek, musiał się tedy zadowolić jeno chałupniczo wykonywanymi przez samego siebie fetyszami, manekinami i laleczkami z tworzyw sztucznych; coś było chyba nie tak, gdyż prokurator zaczął węszyć i nie dał z siebie robić głupa, na wszelki wypadek zamknął go prewencyjnie w tejże kozie, skąd niestety wyszedł po paru dniach dzięki wpłaconej kaucji dobrze sytuowanego wujostwa; szybko przeto dał nogę i zadekował się na dobre w anonimowym Paryżewie, gdzie ustatkował się i wybił po paru latach jako prominentny dekorator, hulaka, dyktator mody, koneser, prekursor teatru dziecięcego, nieprzyzwoity deflorator, mecenas uzdolnionej młodzieży, bojownik o prawa dziecka i bywalec na zagonach, tuszowany, poszturchiwany i spychany na marginalia do czasu jeno w swym rodzimym garnku, gdyż ostatnio przebudził się i tu, i coraz więcej śmiałków dopomina się o sutą wieczerzę z jego duchowym, intencjonalnym udziałem.

Mijam następne szeregi źle utrzymywanych, zabytkowych domów i obrastających zapomnieniem kwater cmentarnych, aby znaleźć się przed gmachem, w którym na parterze mieści się siedziba naszego mniejszościowego stowarzyszenia gryzońskich Superianów; jako jeden z pierwszych dowiedziałem się, że tutaj od dziecka mieszkał i trenował jeden z bezimiennych, lecz nie anonimowych bohaterów wcześniejszej doby, który chciał być wszystkim, tylko nie gierojem, a jak już, to herosem i rzutkim mistrzem w kuli — ćwiczył do ujadłego, a jak już opanował wszelkie tajniki i był najlepszy, anulowano kolejne igrzyska; żeby nie nazywano go życiowym niedorajdą, dał się wciągnąć w spisek i mioł ciepnąć ta handgranata w urzędującego na olimpiadzie zastępczej dla elity w Wilczym Siole; niestety, jakiś kaleka zbyt wcześnie wysunął się przed szereg, przez pomyłkę odbezpieczył walizkę, urzędujący dosłyszał syczenie aktywującego się ładunku wybuchowego, więc intuicja wyniesiona z walk ulicznych kazała mu rzucić się na ziemię, dlatego ocalał. — W wyniku intensywnego śledztwa miast medalu niedoszłego mistrza oczekiwała struna w kiciu parę ulic dalej, gdyż sędzia Gajowiec skazał go na powieszenie i trwożliwie oczekiwał zbliżającego się dnia kaźni — armia wyzwoleńcza była jednak szybsza, uniknął zasady głównej, lecz w ramach odpowiedzialności zbiorowej powędrował do prac ozdrowieńczych w Workucie; na następne igrzyska był już za stary i zbyt wycieńczony, dożywał jednak swych dni u Wessich otaczany nimbem nieustraszonego, który miał odwagę sprzeciwić się złu, gdy wymagała tego odeń jego własna racja moralna stawiana nad egoizm przetrwania i przemyślaną żądzę wybijania się ponad przeciętność.

Perspektywę szpecą księżycowe rumowiska krajobrazu poprzemysłowego. — Kiedyś była tam pulsująca kreatywnością oaza zapewniająca każdemu godziwą pracę i wesołe życie w sytym kółku rodzinnym i trwałe więzy lokalnym wspólnotom sąsiedzkim. Potrzeba było jednak coraz więcej i więcej dłoni do obsługi szalup, czarnych pstrągów i kociołków ze smołą i wrzątkiem, do zarządzania całym interesem; pół biedy, kiedy przybywali indywidualnie z drugiej strony wartko płynącego Kumaka i rychło integrowali się z lokalnymi społecznościami porozsiewanymi po maciupeńkich osiedlach od Leszczyn do Maciejowa — skoordynowane działanie zapewniały im sprawne i liczne linie szybkiej kolejki miejskiej; niekiedy wybijali się nawet do roli miejscowych guru, szamanów, guślarzy, przepowiadaczy pogody, jak to było z niesławnej pamięci Godulą, który dzięki doskonałej koniunkturze mógł chlapnąć okrągłą sumkę na tytuł szlachecki i królewski order, miast zdobyć to wszystko w polu męstwem i przelaną krwią żołnierza — tak postąpił zacny Blandow, dzielnie spisując się pod sztandarami swego króla i nowej ojczyzny w bojach z rakuszańskim najeźdźcą, więc nie bez dumy mógł się cieszyć wraz ze zstępnymi szlacheckim przyimkiem „von” przed nazwiskiem. Niestety, syn Willy cierpiał na syndrom drugiego pokolenia, oklapł, miast wytężonej pracy edukacyjnej przy wkuwaniu łaciny i wyrabianiu dłoni szabliskiem — postawa roszczeniowa, więc rodzic wstydził się zaproponować go na dwór królewski do grenadierów i z żalem musiał posłać go na naukę rzemiosła przy wędrownym fotografie, który rozstawiał swój kram na targach, jarmarkach i odpustach, przeważnie zaś urzędował w portowej spelunie za wałami. Fotografia swoje triumfy świętowała wtenczas dopiero w powijaku: Willy von Blandow uwijał się po zaułach z okropnie wielgaśną armaturą, szklanymi kliszami i wywoływaczami, kręcił się za jakąś kuchtą ze społecznych dolin; po praktyce u wędrownego, otrzymaniu dyplomu czeladnika i mistrza, zostały setki naświetlonych klisz i negatywów, które ojciec wraz z dyplomem zamelinował w rodzinnej graciarni pragnąc uniknąć skandalu, gdyż obyczajówka była już na tropie — uważano za coś nieprzyzwoitego dla szlacheckiego dziecka zadawać się z gorzej urodzoną, więc Willy musiał dać nogę z naszego krajobrazu i zadamawiać się na dalekich antypodach — w Australii, o czym pisał jeden z jego powtórnych odkrywców — Horst Bienek, który znalazł trochę znakomicie zachowanych negatywów na jednym z zapomnianych strychów poprzedniego stulecia, udostępniłby je w całości światu kultury, gdyby nie umarł, stąd prace Willy von Blandowa wciąż jeszcze muszą czekać na swego autentycznego pasjonata, prawdziwe cmoknięcie i ich zintegrowanie z naszym widzeniem świata.

Gorzej gdy zamiast pojedynczych, utalentowanych indywiduów z Kraju Przywiślańskiego spływały na Superior kaskady wygłodniałych i obdartych dłoni gotowych podjąć się jakichkolwiek zajęć, zaspokajających ich pierwsze potrzeby rosnące stale w miarę konsumowania dobrobytu: Jak w bajce o złotej, z początku byli zadowolnieni z noclegu w dwudziestu chłopa w stodółce z nieogrzewaną podłogą i miski ochłapów pożeranej namiętnie po nocnej szychcie; gdy się już nieco dorobili, całkiem im się poprzewracało, domagali się więcej po sprowadzeniu bliższych i dalszych sąsiadów i reszty rodziny, tak jak to idzie obecnie na Wyspach, w Beneluksie i w Corku: nabożeństw w ich rodzimym, przywiślańskim narzeczu, samorządów uczniowskich, prawa głosu w lokalnych przedstawicielstwach i w ogóle, całej władzy w ręce bab. Rozwaliliby do cna, licha i centa społeczności lokalne, metropolitarne i budującą się właśnie młodą demokrację opartą na zasadzie wymuszonej federacji pod wspólnym berłem książąt, króla i cara, gdyby na deskach nie pojawił się stanowczy wykonawca prawa i opiekun tradycji, zwany potocznie Żeloznym Kanclerzem — zdyscyplinował napływową siłę roboczą w pobudowanych dla niej wulcowniach na obrzeżach naszych osiedli, buntowników zaś wyrugował na drugą stronę granicznej Przemszy: poprawiły się nastroje, powiększył produkt, młode mocarstwo rozanielało się i jeszcze wyżej sięgały jego ambicje; niestety, wyrugowani rozpowszechniali defetyzm, oczerniali Żelaznego Władykę w zagranicznej prasie, konfabulowali, iż walczy z kulturą: chodziło im o to, że lud przywiślański acz biedny, bez infrastruktury, ale za to obfitujący na łonie kulturalnym wniósł światu w posag więcej duchowości niż mogą ją zachować gryzońskie krążowniki i dalekosiężne działa kolejowe zapewniające ład i porządek w owym świecie, powoływali się przy tym na dzieła jakiegoś Gala alzackiego pochodzenia, Szweda, Szwajcara, Litwina i średniowiecznego Superiora stanu duchowego, którego zakon oddelegował do udzielania opieki duszpasterskiej ówczesnemu władcy Lechistanu. — Owa naganka doprowadziła do takiej furii zasiedziałych przeciwników ówczesnego gabinetu, że jeden z nich, Drzymały, ośmielił się postawić pod domem Żelaznego Hadziaja wóz z gnojowicą z otwartym zaworem: Choć cuchło i rozchlapało się tego sporo po otoczeniu, Kanclerz jakoś nie zauważył, gdy wychodził zaspany rano do pracy, że wszedł w to w świeżo wyglancowanym obuwiu, chcąc się zaś obetrzeć zapaćkał do tego jeszcze dopiero co wykrochmalone zarękawki, kołnierz i sporo urzędowego munduru; tak pojawił się na posiedzeniu rady, gdzie śmiech się rozległ gargantuiczny, tym donośniejszy, im bardziej nagłaśniała go prasa krajowa i zagraniczna; poddał się przeto do dymisji, wycofał się z życia na łono introwertyzmu, rodziny i pisania wspomnień. — — Nie ma jednak takiego fatalnego ropnia, który nie doprowadzałby do rozkwitu pomyślności wrzód nabrzmiewający w jakiejś gubionej do tej pory biedzie nie znajdującej ujścia ani rozwiązania: Ów Superior stręczył się także tym wszystkim, co wiąże się z ubiorem i odzieniem — od zarania w bród było tutaj owczej wełny, superiańskiego lnu i konopi do wyrobu worków, sznurów i powrozów używanych nader ochoczo do wieszania wszelkiej maści nicponiów czyhających z lepką ręką na dobra krajowe i życie strudzonego pracą obywatela; stąd strojów regionalnych były tutaj nie przebrane szranki, konserwowane pieczołowicie i przechowywane obecnie w rozlicznych muzeach stron ojczystych, i nie opisana wręcz bida wyrobników starających się o owe dobra: duch niezadowolenia był ich przymiotem tragicznym, desperackim, więc zażarcie i żywiołowo walczyli o poprawę nastroju, podwyżki i promocję produktów rąk własnych, co doskonale przedstawia sztuka teatralna i malunek owej doby. Obdarty, obszarpany, źle przyodziany robotnik zza wschodniej miedzy był dla nich jasnym tunelem nadziei, spadał na nich jak ów faraon na mannę gratisowo sypaną z niebios, tak że rozstąpiło się wreszcie i przed nimi Morze Czerwone nieustannego poklepywania się po wygłodniałych żołądkach, nabrali sadełka, rumieńca, jeszcze namiętniej furgotali przy swych kołowrotkach i kądzielach dziejowych; pobudowali sobie tym szykowniejsze chałupki, fiśle na surowiec i gotowiznę, dacze i grobowce na Dołkach, w im większym żyli dawniej oklapnięciu i niedowładzie finansowym; tym razem syndrom następnego pokolenia zaowocował pozytywnie, przyniósł jeszcze większych pracusiów i kołodziejów intelektualnych: Pokończyli rozmaite gimnazyja, bliższe i dalsze uniwerki, akademie techniczne, polibudy, rozniecili do czerwoności miechy myśli racjonalnej i jej praktycznego używania w życiu codziennym za stosunkowo niewielkie pieniądze. — Spaceruję przeto sobie po wciąż jeszcze zadbanym, spokojnym osiedlu, żywym widziadle minionego wieku, gdy wyłania się przede mną ulica noblistów, jedenastu lub dwunastu, którzy urodzili się na tej podmiejskiej działce, żywej piędzi superiańskiej ziemi i całkowicie przekręcili szyję naszego globu; tutaj bowiem zaistniała teoretyczna przesłanka do owej równowagi strachu i wzajemnego szantażu, o dwunastego noblistę zaś toczy się gwałtowna pyskówka z prawicową radą miejską, która odmawia nazwania tej ulicy jego imieniem, nie przyniosłoby to nam bowiem chluby w oczach zagranicznych mediów i uszach wolnego świata, gdyż szejtan dwuznaczności utkwił w biodrach tego kontrowersyjnego geniuszu z krwawymi rozmazami i błogosławieństwem milionów na barkach: Jak sam się bronił na jednym z licznych, oczerniających go w oczach opinii procesów, wcale nie jest zbrodzieniem masowym, jeno ludzkości dobrodziejem, gdyż wymyślił i w praktyce zastosował nawóz sztuczny, gnój bezwonny do użyźniania sutego urodzaju na polach — w ten sposób ocalił życie milionów dzieci w Trzecim Świecie; oskarżyciel i przeciwnik zaś argumentowali odwrotnie: Owszem, wymyślił bezwonny, tylko nie gnój, a osławiony gaz, bezpośredni przyczynek hekatomby milionów na polach i czynnik sprawczy negatywnych mutacji deformujących genom, co ujawniło i ujawni się w syndromie degeneracji następnego i następnych pokoleń, dowód rekomendowany w tzw. totalnej — jednym słowem winien — ława nie powinna kryć się przed rozlaniem tej kawy pod puf!

Pozostawiam ów remis drastycznie turlany gardłami zacietrzewionych do rozstrzygnięcia własnemu biegowi marzeń, mijam jeszcze kilka bratnich mogił, prawie że zrównanych z ziemią, oczekujących wciąż na cmoknięcie jakiegoś przyszłego królewica, zapomnianych grobów rodzinnych i zapowietrzonych cmentarzy masowych morów umysłu człowieka, gdzie spoczywa mać rodzona awangardowego bojownika, który nienawiść do ludzi przelał tak głęboko w ideę walki o godność, sprawiedliwość i światło rozumu, że stał się pośmiewiskiem własnego zaplecza, epigonem wszelkiego działania i bojowania, aby zatrzymać się nad domniemanym usytuowaniem jeszcze bardziej niewiarygodnej nekropolii: Z nieskładnych wspomnień, puszczanych bąków w połowie urywanych zdań, bojaźliwego rozglądania się wszem, wobec i dookoła siebie, gdy o to zapytać, wynika, że kiedyś także i tutaj miało istnieć miasteczko nieujarzmione, które mimo żałosnej konduity na wyjście z opresji, tak zażarcie broniło się podczas zimowej przed nawałą, iż wyzwoliciel przed czasem musiał ujawnić cudowną, tajną dotychczas broń, by unicestwić ten odcinek frontu, tym samym wskazywał na wyższy poziom technologicznego kunsztu, jakim nie dysponował wciąż jego bieżący aliant, w przyszłości zaś zajagły konkurent i wróg. — Gdy na nic się zdały katiusze i smalec, podwieziono cysterny ze sprejem, uruchomiono dmuchawice, tak że po trzech minutach było właściwie po ptokach: owa cudowna broń sprawiała się na zasadzie Wezuwiusza w aerozolu w oparciu o nanotechnologię kropeleczek momentalnie zastygających i obezwładniających w mgnieniu siłę żywą i bojową przeciwnika; dla zatarcia śladów zastosowania takiego rozwiązania, wystarczyło obszar skażenia zasypać piaskiem, żużlem i odpadem poprzemysłowym, faszyną, podściółką, na tym zaś nasadzić brzózek, co też bezzwłocznie uczyniono; potem dobudowano tam jeszcze wesołe planetarium, dołożono kolejkę linową, wzniesiono kilka przytulnych knajpek i domów uciech, budek z dzikimi zwierzętami, że po paru latach rzadko kto dociekał, co tam było przedtem i skąd się wzięło, więc cały obszar nazwano Ogrodami Rozkoszy imieniem Wziętka: ów Wziętek, który miał rzekomo odkryć zasadę nanotechnologicznego obezwładniania przeciwnika w oka mgnieniu, pochodził ze słynnego dziś zaułka alchemików i noblistów, gdzie jego skądinąd zacna rodzina całe pokolenia trudniła się tkactwem, dzianiną i wyspecjalizowała się w dzierganiu kaftanów bezpieczeństwa, na które było większe zapotrzebowanie, zwłaszcza w wojsku, niż na normalne płótna i wyroby dziergane; wzbogaciła się w okresie prosperity, więc syn George także mógł już studiować tę upragnioną fizykę, dał sobie jednak w głowie zawrócić lewicy, wsparł homo sovieticusa, do potrzeb jego obronności klecił zabójcze środki odstraszania i wzorując się na tradycyjnym kaftanie bezpieczeństwa stworzył własny — nanometrycznego Wezuwiusza w spreju, który za jednym dmuchnięciem był w stanie całe miasta, wioski, rzeki, jeziora łącznie z rybami zamienić w pumeks; w nagrodę za to ludzie sowieccy uczynili go po zwycięstwie pierwszym gubernatorem naszego Superiora: miał się dobrze zasłużyć przy odbudowie regionu, a ponieważ lubił się rozerwać, pojeść, popić i pobajdurzyć w wesołym towarzystwie, gdy zmarł z obżarstwa, park rozrywki pobudowany na grzbiecie tajnie zległego miasta nazwano jego imieniem. — Podczas przejmowania naszego terytorium przez samorząd Ludowego Lechistanu zrobił się taki rozgardiasz, iż nikt jakoś nie zapercepował, że brakuje czegoś z inwentarza poprzedników, potem wszystko pokryła zawierucha niepamięci. Nikt też nie pytał, na wszelki wypadek zaś ustawiono wokół parku znaki ostrzegające przed prowadzeniem prac archeologicznych na własną rękę. Zdarzało się wprawdzie, że czasami coś się zapadało i sprawiała się wielka wyrwa w ziemi, szybko jednak łatana i uszczelniana przed jakimikolwiek wątpliwościami. Ci, którzy znali prawdę, milczeli z zajęknięcia, ci zaś, którzy spróbowali poszperać trochę z nielegalną łopatą przy boku, tylko się snuli lunatycznie po alejkach, potem zaś wisieli sztywno z wywalonymi językami miłosnego zawodu na którejś z brzózek, więc także nie byli już w mocy podzielić się z kimś swą niejawnie zdobytą na ten temat wiedzą.

Mijały kolejne kadencje, kociły się wciąż nowe odnowy i pierestrojki, rdzewiały klucze postępujących po sobie reform, a wystarczyło kogoś zadźgać pytaniem albo tylko przypadkiem zahaczyć o tym w rozmowie, to sprawował się tak, jakby nabrał wody albo żuł mięso czy guglał w ustach olej, takie guglanie ma bowiem przywracać zdrowie ciała i odbudować świeżość oraz nieustraszone postępy ducha i myślenia:

Zachowywałem się przeto tak, jakbym nieustannie żuł mięsiwo albo w skrajnym razie, jakbym olej guglał w gębie dla poratowania siebie i świata wartości uważanych za niezbywalne i kultywowane w intymnej autoteliczności. — Tak zaparzyłem się do owego guglania, iż nawet nie potarło się o moją świadomość, że nie jestem osamotnionym guglaczem pośród urodzonych Superiorów i Superianek, że istnieje cała sfora naturalizowanych krajanów, dybiących pazernie chociażby na kropelkę, jaka przypadkiem może mi wylecieć z półotwartej zdumieniem gęby; to, co było mi dane i istniało dla mnie samo przez się, prawie jak niebo gwieździste, składny sen i powietrze, raptem zapachniało uwikłanym przedmiotem pożądania zawitym w mataczenia, ostudę i absurdalne polemiki. — Gryzonia bowiem znakomicie odwdzięczała się finansowo tym, którzy starali się coś wyszperać i przetrząsać zmarniałe nekropolie i zbezczeszczone z ziemią mogiły, doprowadzając je do należnego poszanowania; najlepiej jednak wyszły na tym watahy przyjezdnych Riezunów, wulców, późno urodzonych goroli, ludzi uważanych za nie zasiedziałych, jednym słowem ci, którzy zaliczali się do elity zdemokratyzowanego Ubekistanu: Nauczyli się tak doskonale fandzolić po naszymu, że ich wymowa trzi była olśniewającym majstersztikiem imitacji naszego stylu życia, stąd już bez ostentacyjnego obrzydzenia, jak wcześniej, z nie udawaną lubością zajadali się takimi miejscowymi przysmakami jak żur, wodzianka, kopytka czy superiańskie rulady z kapustą na modro. Zmylili przy tym tak doskonale wrodzonym, riezuńskim sprytem gryzońskich decydentów finansowych, że ci byli bardziej skorzy powierzyć im swoje sakwy z magicznymi gryzoniówkami i ani nie raczyli spojrzeć na nasze mordy lepkie i lśniące łajdacko od ciągłego guglania oleju; wyzuli nas nie tylko z materii i substratu, ale i wywłaszczyli z duchowego softwaru, naszego kulturalnego i intelektualnego dziedzictwa wypracowywanego jękiem, uporczywością i postękiwaniami całych pokoleń. — Sezon jeszcze nie zaczął się na dobre, a wszystko lśniło odnowione, przywrócone blaskiem świeżej farby i rzygowiną po wypitych w nadmiarze jabcokach z okazji uroczystego przecięcia czy poświęcenia, dla płacącego było obojętne, kto wykonał jego zlecenie: my czy oni, byle był zadowolony na uroczystym otwarciu, co jeszcze bezecniej rozzuchwaliło owych „onych”, że z jeszcze pazerniejszą żywiołowością dobierali się do naszych zabytkowych wychodków i przeszturchiwali chlewy w pogoni za lwem, śpiącym i zaginionym, pamiętającym czas minionego splendoru bez kolebania się na cudzych barkach.

Tak, tak, Andrzejku, mogłaby powiedzieć Marysia, która na szczęście nie miała większej ochoty, by dożyć tej świetlanej chwili, sam nie jestem w tym bez grzechu, poczynałem sobie bowiem nad wyraz śmiało, gdy biegałem bawić się komputerami w gmachu deszczowej macierzy i dzwonić ze służbowego telefonu po całym świecie, a guglając z zapamiętaniem olej gębą zapomniałem o własnej gałęzi żywotnej, na której przyszło mi pokutować w miarę, jak desperacko wzrastała moja aktywność, by przeholować ponad wiarę w sen sprawiedliwości...

 

© Copyright byAndrzej Pańta

 

Andrzej Pańta, ur. 10 kwietnia 1954 r. w Bytomiu. Studiował filologię polską i biologię na Uniwersytecie Śląskim. Debiut poetycki w Poglądach (1973), książkowy — tomik Wyspa na jeziorze (Katowice 1977). Zajmuje się także przekładami poezji i prozy niemieckojęzycznej, publikował m. in. w Arkadii, Portrecie, Śląsku, Kresach, Poezji, Integracjach, Kulturze i w Nowym Wyrazie. Wydał m. in. Wieczna naiwność wróżek (1985), Counter–Revolution (1989), Pan (1992), Nic więcej (1995) i Bez; ogródek (1995). W formie książkowej ukazały się także jego przekłady Bienka (Czas po temu, 1987), Schopenhauera (Metafizyka miłości płciowej, 1985), R. Ausländer (W kotle czarownic, 1995) i Jakoba Böhmego (O nowych, powtórnych narodzinach, 1993). Za przekłady utworów Horsta Bienka otrzymał nagrodę Czerwonej Róży w Gdańsku (1990) oraz stypendium Fundacji Pomocy Niezależnej Nauce i Literaturze Polskiej w Paryżu (1991). Ostatnie publikacje w pismach Plama, Łabuź, Krasnogruda oraz w antologii Borussia. Ziemia i ludzie (1999). Opublikował także książkę E. Blumenthala Uwierzyć w samego siebie (Gdańsk 1998) i wybory pism J. Böhmego: Aurora (Zgorzelec 1999), Teozoficzne Okólniki (Zgorzelec 2005) oraz zbiór opowiadań Dietera Kalki Podwójne i potrójne (Bydgoszcz 1999). Uczestnik Statku Poetów ’98 i ’99 oraz w latach 1997–99 festiwalu pn. Fortalicje w Zamościu. Fragmenty poematów dygresyjnych pt. Jechać do Gliwic w Fa–Arcie 2000, nr 1/2. Wraz z Pauliną Schulz otrzymał za nie w 2000 r. nagrodę Die Künstlergilde. Najnowsza publikacja: wybór eseistyki H. Bienka pt. Stopniowe zadławianie krzyku (WIR, Berlin 2001). Należy do Künstlergilde w Esslingen. Mieszkał na Górnym Śląsku, obecnie w małym miasteczku pod Berlinem.

 

Data:

Fiatowiec

Zawsze na straży prawa. Opinie i wywiady z ciekawymi ludźmi. - https://www.mpolska24.pl/blog/zawsze-na-strazy-prawa-opinie-i-wywiady-z-ciekawymi-ludzmi

Fiatowiec: bloger, dziennikarz obywatelski, publicysta współpracujący z "Warszawską Gazetą". Jestem długoletnim pracownikiem FIATA.Pomagam ludziom pracy oraz prowadzę projekty obywatelskie.

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.