Gdybym nie miał prawa jazdy, jeździłbym pewnie ostrożniej, bo już przy pierwszej kontroli policjant zabroniłby mi dalszej jazdy. A nie zawsze można sobie pozwolić na komfort przesiadki w inny środek lokomocji.
W ogóle nie do końca rozumiem sens posiadania prawa jazdy. Jeśli, zgodnie z nazwą, jest to przejaw aktu władzy, która pozwala mi prowadzić samochód, to przestańmy się oszukiwać, że chodzi o bezpieczeństwo i powiedzmy to sobie wprost – rząd reglamentuje jeżdżenie samochodem. Czemu tak robi? Widocznie lubi kontrolować nawet tak proste kwestie jak poruszanie się automobilem. Co przemawia za tą wersją? Po pierwsze, to rząd wydaje dokument. Po drugie – rząd może go odebrać. Po trzecie – nawet jazda bez dokumentu jest wykroczeniem. Obywatel zatem musi być zawsze gotowy udowodnić, że ma prawo kierować samochodem. Nawet jeśli nie popełnia żadnego wykroczenia, nie powoduje zagrożenia dla innych uczestników ruchu drogowego, musi się okazać dokumentem. To nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem – tu chodzi o kontrolę.
Ostatnie zmiany przepisów jednoznacznie tego dowodzą. Prawo jazdy stanie się towarem jeszcze bardziej reglamentowanym. Trzeba będzie co kilkanaście lat udowodnić lekarzowi, że jest się człowiekiem zdolnym do prowadzenia pojazdów. Oczywiście, zdolność ta będzie sprawdzana w oparciu o kryteria ustalone przez rząd, niekoniecznie w powiązaniu z rzeczywistymi potrzebami w tym zakresie. Jak wyglądają kryteria rządowe, pokazują statystyki wypadków powodowanych przez młodych stażem kierowców. Jeśli dodać do tego, że wprowadzenie lekarza w błąd co do stanu zdrowia będzie przestępstwem, to już mamy obraz totalitarnego rządu, który chce kontrolować wszystko.
Skoro aż 30% jest powodowanych przez kierowców młodych stażem, to znaczy, że dokument prawa jazdy nie stwierdza posiadania umiejętności. Czyli nie jest tak, że ten, kto otrzyma prawo jazdy, będzie jeździł bezpiecznie. Zresztą, śmiem twierdzić, że 99% wypadków spowodowali ludzie, którzy prawo jazdy posiadali. Czy przyczyną wypadku była nadmierna wiara we własne umiejętności, niedostosowanie prędkości do warunków jazdy, czy po prostu błąd, dokument nie ochronił. Prawo jazdy nie zadziałało jak magiczny talizman odwracający złe moce. A dla ofiary wypadku jest to chyba obojętne, czy została potrącona przez osobę bez prawa jazdy, która popełniła błąd, czy przez osobę posiadającą prawo jazdy, która popełniła błąd.
A co by było, gdyby w ogóle zrezygnować z prawa jazdy? Umiesz jeździć? Jedź.
Pozornie byłaby to rewolucja. No jak to? Każdy mógłby wsiąść do samochodu i jechać? A teraz jak jest? Stoi policjant przy każdym pojeździe i sprawdza dokumenty? Jak często zdarzają się kontrole wyrywkowe, niezwiązane z przekroczeniem prędkości czy innym wykroczeniem albo wręcz wypadkiem? Czyli można wsiąść w samochód i jechać, nawet bez prawa jazdy.
Ale zaraz ktoś powie, że przecież kluczową kwestią są umiejętności – po to jest prawo jazdy, aby oddzielić tych, co nie umieją, od tych, co umieją. Piękna teoria. Ciekawe, ilu ludzi wsiada codziennie do samochodu z przekonaniem, że umieją jeździć. Ilu z nich nie umie i powoduje wypadek? W przypadku świeżo upieczonych kierowców – 30%. Sporo, prawda?
Śmiem twierdzić, że gdyby w ogóle zrezygnować z obowiązku posiadania prawa jazdy, liczba wypadków znacznie by spadła. Jeśli nie zakładamy, że większość obywateli to maniakalni psychopatyczni mordercy, to chyba możemy przyjąć, że 95% wypadków było skutkiem błędu, a zaledwie 5% efektem szeroko rozumianych zaburzeń. Skoro tak, to chyba możemy przyjąć, że przeciętny kierowca nie siada za kierownicą po to, żeby zabić siebie albo kogo innego. A cóż, jeśli chce zabić, to chyba brak prawa jazdy nie powstrzyma go przed realizacją tego morderczego zamiaru.
Gdyby nie było prawa jazdy, to znaczna część osób nie miałaby tego bardzo zwodniczego poczucia, że posiadanie dokumentu załatwia temat. Mam prawko – umiem jeździć! Przecież każdy człowiek, który kiedykolwiek w życiu prowadził samochód, doskonale wie, że techniki jazdy nabywa się latami – podobnie jak taktyki jeżdżenia samochodem. A pewna pokora i dystans wobec własnych umiejętności są kluczowe dla bezpiecznej jazdy. Gdyby nie było tego aktu władzy wydania prawa jazdy, większość osób przez długi czas nie czułaby się wystarczająco pewnie za kierownicą, a część pewnie w ogóle by za kierownicą nie usiadła.
Obowiązek posiadania prawa jazdy to wyłącznie akt władzy, który nie ma nic wspólnego z bezpieczeństwem. Gdyby było inaczej, najmniej wypadków popełnialiby ludzie świeżo po otrzymaniu tego drogocennego dokumentu.
Tak durnej argumentacji jak w tym artykule to chyba jeszcze tu nie widziałem...
Gdyby jeszcze zechciał odnieść się do konkretów, byłoby łatwiej o polemikę.
Argumentacja w stylu: "zlikwidujmy sklepy z wódką bo sprzedawca kantuje przy wydawaniu reszty, upić się można w knajpie a i tak wszyscy robią domowe wino."
Idiotyczny pomysł. Kursy prawa jazdy są po to, żeby ludzie choć trochę doświadczenia zdobyli i obycia na drodze. Jeśli 30% wypadków powodują świeżo upieczeni kierowcy, czyli tacy, którzy "wyjeździli" min. 30-40 h (a często przecież więcej) to ciekawe jaka byłaby statystyka, gdyby od razu ich wypuścić na ulicę.
Odwróćmy tę argumentację. Skoro po 30-40h kursu praktycznego 30% posiadaczy prawa jazdy powoduje wypadki, to by znaczyło, że 70% te 30-40h wystarcza. W takim razie szkoda zamieszania na cały cyrk pt. egzamin na prawo jazdy, skoro wystarczy 30-40h jeżdżenia, żeby jeździć bezpiecznie.
To skoro kurs i egzamin nie dają odpowiedniego przygotowania, to po co są? Czy posiadanie prawa jazdy ZAWSZE potwierdza umiejętność prowadzenia pojazdów?
Parafrazując pańską odpowiedź: skoro dyplom lekarza nie daje odpowiedniego przygotowania bo często zdarzają się lekarskie błędy, to po jest? Czy posiadanie dyplomu lekarskiego ZAWSZE potwierdza umiejętność leczenia chorych? Rzecz jasna dochodzi tu kwestia skali, bowiem ilość błędów lekarskich jest mniej niż wypadków, jedna zasada jest ta sama. Jednak tak jak chcąc by mnie ktoś leczył wolę oddać się w ręce człowieka ze stosownym dyplomem - tak poruszając się po publicznych drogach wole mieć do czynienia z ludźmi mającymi uprawnienia, bowiem prawdopodobieństwo, że mnie nie zabiją jest większe niż gdybym miał do czynienia z "samoukami" bez prawa jazdy. Rzecz jasna system szkolenia i selekcji kuleje, ale to nie oznacza, że należy z niego zrezygnować. Mam uprawnienia instruktora kategorii "A" i zajmowałem się przez pewien czas szkoleniem motocyklistów. Wiem czego można się spodziewać po ludziach całkowicie zielonych oraz po ludziach szkolonych "pod egzamin" i na podstawie tych doświadczeń uważam, że selekcja kierowców wszelkiego rodzaju powinna być ostrzejsza, a szkolenie o wiele dłuższe i co najważniejsze przygotowywane nie przez nie znających się na rzeczy urzędasów lecz przez specjalistów. Niestety o ile uważam, że państwa powinno być w przestrzeni publicznej jak najmniej to tu niestety, jego nadzór jest konieczny.
A jak często szanowny Pan sprawdza, czy lekarz, który go leczy, rzeczywiście ma uprawnienia zawodowe? Wsiadając do autobusu, pyta Pan kierowcę o prawo jazdy? Moją legitymację radcy prawnego oglądają wyłącznie panowie z ochrony w sądach, a i to nie zawsze, bo czasem wystarczy machnąć togą, żeby ominąć bramki. Wiara w moc papierka to wiara w magię. Nikomu nie bronię wierzyć w gusła, ale ja zamiast magii wolę zaufanie do drugiego człowieka. Bo i tak wszystko opiera się na zaufaniu.
Panie Pawle z całym szacunkiem ale pieprzy Pan jak pobity. Rozumiem niechęć do wszechobecnych dziś państwowych regulacji (którą podzielam) ale są pewne granice za którymi jest już tylko śmieszność kompromitująca głoszone idee. W tym przypadku jest Pan niebezpiecznie blisko tej granicy.
Wyjaśnię o co mi chodzi najprościej jak umiem: Dokument "prawo jazdy" nie oznacza że jego posiadacz potrafi jeździć. Jednakowoż gdy ktoś ten dokument uzyskał, to istnieje spore prawdopodobieństwo że potrafi (lepiej lub gorzej) prowadzić pojazd na który dokument ów opiewa. Jeżeli zaś ktoś prawa jazdy nie ma, to istnieje ogromne prawdopodobieństwo iż jeździć nie potrafi - a precyzyjniej: może i umie kierować pojazdem ale nie zna zasad poruszania się po publicznych drogach.
Na prawdę muszę dalej tłumaczyć?
To skoro prawo jazdy nie oznacza, że jego posiadacz umie jeździć, to po co nam prawo jazdy? Jaki jest cel wydawania tego dokumentu? Chętnie poznam odpowiedź na tytułowe pytanie.
Tylko proszę sobie darować argumentację w stylu "ale pan pieprzy", bo od takich pogłębionych analiz dyskusja raczej nie zyska na zawartości merytorycznej.
Rzuciliście się na autora tekstu jak Reksio na szynkę. Ja się zgodzę z postawionymi tezami, że prawo jazdy to papier, który nic nie udowadnia. No najwyżej tyle, że się "liznęło" co znaczy jazda samochodem. Poza tym uważam, że warto by było rozpocząć dyskusję nad nowymi zasadami dotyczącymi egzaminu na prawo jazdy. Czemu nie wprowadzimy zasad panujących w USA. Tam można zacząć jeździć z osobą dorosłą nie posiadając żadnego papierka, potem po jakimś czasie można zacząć przewozić pasażerów (ale nadal pod okiem opiekuna). Kiedy człowiek przystępuje do egzaminu ma umiejętności realne, a nie jakieś debilowate lawirowanie pomiędzy słupkami i cofanie "na poprzeczki". Potrafi się odnaleźć w realnej sytuacji na ulicy, ma doświadczenie.
Autor myśli jak socjalista. Uważa, że każdy jest taki sam, jak autor. To błąd. I ten błąd ma konsekwencje.
Hm, nie wydaje mi się, abym w którymkolwiek miejscu pisał, że każdy jest taki jak ja. Pisałem tylko o tym, że w mojej ocenie większość kierowców to nie są psychopatyczni mordercy. I nie dlatego że ja sam nie jestem takim psychopatycznym mordercą.
A jakie konsekwencje czytelnik ma na myśli?