Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Buszujący w koniczynie

Nigdy nie byłem i nadal nie jestem fanem PSL-u. Od lat obserwuję jak trudnym i chimerycznym jest partnerem w kolejnych rządach, jak kurczowo trzyma się wszystkich zdobytych przez lat przyczółków – instytucji budżetowych i nie tylko, które stanowią zatrudnieniowe schrony dla rodzin i przyjaciół, a przede wszystkim jak permanentnie wykorzystuje swój elektorat do zapewniania swojemu aparatowi ciągłe pływanie w mętnej wodzie.

Buszujący w koniczynie

Kilka lat temu objawił mi się jednak polityk, który pomimo koniczyny w klapie zdecydowanie odstawał od reszty. Wykształcony, racjonalny, pracowity, dobrze komunikujący się zarówno z dziennikarzami jak i, a może przede wszystkim, z internautami. Janusz Piechociński, bo o nim właśnie myślę, zamiast nieustannie reklamować tablet znanej firmy, jak jego ówczesny szef – Pawlak, postawił na komunikację bezpośrednią na FaceBooku. Zamieszczał informacje o swojej bieżącej pracy, o tym ile zebrał akurat grzybów i o tym jak rodzina stara się go wszelkimi sposobami odciąć od internetu. Dla jego własnego dobra, rzecz jasna. Zdobył tym życzliwość i szacunek wielu.

Nadszedł jednak listopad 2012 roku a z nim zapowiadane od dawna wybory w Polskim Stronnictwie Ludowym. Główni pretendenci do „zielonego tronu” spędzili już wiele czasu w terenie, policzyli szable, ustalili kto i co dostanie za poparcie, były akademie, klepanie się po plecach, drapanie po głowach, podkładanie sobie świń i kaset czyli zwyczajowe harce okołowyborcze.

Koniec końców, niewielką ilością głosów wygrywa Piechociński, któremu nota bene, jako niezaangażowany obserwator, kibicowałem. Jego pierwszy, powtarzany przez wszystkie stacje telewizyjne do dzisiaj, pad na kolana, potraktowałem jako lekki obciach lecz złożyłem go na karb wielkich emocji, jakie ogłoszeniu wyników musiały towarzyszyć. Potem było kilka pomniejszych zgrzytów jak uścisk dłoni Ewy „obrażonej” Kierzkowskiej lub nieudany pocałunek z Waldemarem „odchodzącym” Pawlakiem.

To wszystko było niestety przygrywką do dwutygodniowego spektaklu pt. „Nie kcem do żondu ale chyba muszem”, spektaklu o tyle drażniącego, że wszyscy wiedzieli jaki będzie finał czochranka Piechocińskiego z Tuskiem ale pan Janusz udawał głównego rozgrywającego tej komedii. Oczywiście było mu to niezbędne do wewnętrznej rozgrywki z wrogim mu obozem przegranego Waldemara ale dla obserwatorów wyglądało co najmniej komicznie.

Dziś jest to już na szczęście historia ale jak widać mało kto wyciągnął z niej wnioski. W koalicji bowiem zgrzyta. Ale powiedzmy sobie szczerze – zawsze zgrzyta, bo musi. Taki właśnie urok koalicji i konia z rzędem temu, kto uważa, że w tym układzie może panować równość. Ktoś, kto życie sejmowe znał, powiedział kiedyś, że w demokracji najważniejsza jest arytmetyka. A ta jest dla PSL nieubłagana. Donald Tusk, jako znakomity strateg-intrygant nie byłby sobą gdyby, odpowiednio często, swojemu rządowemu partnerowi tego nie okazał. Mianując na ten przykład Piechocińskiego na wicepremiera, takim samym splendorem obdarował również Vincent-Rostowskiego. A co? Niech chłopy wiedzą, kto tu ma liczebną przewagę w stadzie. Wcześniej jeszcze za Pawlaka, jak ten zaczynał fikać, to wspomniany już minister finansów, „załatwił” PSL-owi konieczność spłaty długu wraz z odsetkami, łaskawie rozkładając go na raty.

Kiedy sprawa nieszczęsnego memorandum gazowego, doprowadziła do dymisji ministra Budzanowskiego, premier nawet nie uznał za stosowne poinformować swojego koalicjanta o podjętej decyzji przed ogłoszeniem jej w mediach. Przez cały weekend biedny Piechociński musiał się tłumaczyć i zapewniać, że nie jest mu z tym ani przykro ani źle. Zakładam jednak, że po zjedzeniu słoiczka marynowanych prawdziwków i może jakimś głębszym, czara goryczy się przelała i pan Janusz postanowił się odwinąć.

Z pomocą przyszła „Rzepa”. Przepytała wicepremiera i się w poniedziałek z sensacjami ukazała. Na jej łamach, prezes PSL-u był silny, muskuły miał naprężone, gotowy zrywać koalicję, wychodzić z rządu, twardo dyktować warunki. Aż tu nagle, a w zasadzie wcale nie tak nagle, bo o sprawie wiadomo było od lutego (!) br, Centralne Biuro Antykorupcyjne „zawija” marszałka województwa podkarpackiego w związku z siedmioma zarzutami o charakterze korupcyjnym. Pikanterii dodaje fakt, że ów „łapówkarz” jest członkiem, nomen omen, Polskiego Stronnictwa Ludowego.

I jak tu nie wierzyć w szczęśliwe dla premiera Tuska zrządzenie losu, które na kilka godzin przed wspólną konferencją prasową szefów koalicyjnych ugrupowań, jednego z nich wciska wręcz w niesławne szachowe pole H8.

To jest prawdziwy pech dla Piechocińskiego, PSL-u i jego ambitnych działaczy. Wiedzą jednak oni, że polityka to nie piaskownica i że duży może znacznie więcej a jeśli chce się trwać przy korytkach w terenowych filiach przeróżnych agencji i agencyjek, tudzież zależnych od nich spółek i firemek, trzeba grzecznie wytrzeć plwocinę z twarzy, poskarżyć się na zaskakujący znienacka deszcz i w zaciszu biurek po raz kolejny przełknąć gorzką pigułkę.

Jedynie Kłopotek zdaje się tego nie rozumieć, choć znając jego, wsadzając kij w mrowisko zaczyna kolejną kampanię wyborczą. Może tym razem swoją?

Data:
Kategoria: Polska
Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.