TADEUSZ SZYBOWSKI AKTOR Z "PAPIESKIEGO" TEATRU
WSPOMNIENIE ALEKSANDRA SZUMAŃSKIEGO
Dzisiaj Tadeusz Szybowski odpoczywa na zasłużonej emeryturze oddając się pracy społecznej na rzecz chorych i samotnych kolegów artystów.
Jednak osiemdziesiąt lat temu biegał razem ze swoimi rówieśnikami z Zebrzydowic i Kalwarii po okolicznych łąkach.
Tak się bowiem stało, że jako chłopiec urodzony w Skawinie kilka lat swojego dzieciństwa spędził w Zebrzydowicach, gdzie ojciec razem z liczną, kilkunastoosobową rodziną pędził życie wiejskiego organisty. Pan Tadeusz pamięta tamte lata i często do nich wraca w swoich wspomnieniach.
Wojna wyprowadziła jednak rodzinę Szybowskich do Krakowa. Tam przeżywali gehennę okupacji hitlerowskiej. Ojciec aresztowany i osadzony w obozie pracy w Płaszowie, obozu nie przeżył. Do obozu, dla braci i ojca żywność przemycał mały Tadek, którego oczy każdego dnia odnotowywały cierpienia setek matek i ich dzieci.
Śmierć ojca nie była jedynym dramatem wpisującym rodzinę Szybowskich w karty polskiej historii. Starszy brat Tadeusza, Jan będąc kapłanem udzielił w 1947 roku ostatniego namaszczenia „Ogniowi” za co, jako wróg ludu został przez UB aresztowany i na kilka lat pozbawiony wolności.
Wszystkie te doświadczenia życiowe Tadeusza zapisane w pamięci i sercu kształtowały jego wrażliwą osobowość. Wywodząc się z rodziny skażonej antykomunizmem nie mógł studiować. Zapatrzony w teatr swoje kroki skierował do Teatru Rapsodycznego, gdzie uczył się rzemiosła aktorskiego i gdzie poznał Karola Wojtyłę, w którego był zapatrzony. Ostatecznie szlify aktorskie uzyskał w Teatrze Poezji skąd na trzydzieści lat wywędrował do Teatru Słowackiego. Grając na jego deskach doczekał się emerytury.
Ojcem chrzestnym Tadeusza Szybowskiego był prezydent II RP Ignacy Mościcki.
W swoim życiu aktorski został uznany za wybitnego odtwórcę roli Kordiana Juliusza Słowackiego.
O swym burzliwym życiu, pełnym wzlotów i zakrętów oraz znajomości z Karolem Wojtyłą opowie nam już wkrótce pan Tadeusz – syn organisty z Zebrzydowic.
TADEUSZ SZYBOWSKI CZAROWANIE SŁOWEM
1 listopada minęło 65 lat od czasu gdy ze sceny Teatru Rapsodycznego zabrzmiały pierwsze kwestie. To właśnie w tym teatrze debiutował Karol Wojtyła. Legenda Teatru Rapsodycznego przekroczyła granice Krakowa. Więcej. Scena, która powstała z inspiracji studenta polonistyki Karola Wojtyły, a której artystyczne oblicze nadał Mieczysław Kotlarczyk, choć nie istnieje już od blisko 40 lat, dzięki swej oryginalności wciąż żyje we wspomnieniach aktorów i publiczności - pisze Małgorzata Iskra w Gazecie Krakowskiej.
"Rapsodowie byli w starożytnej Grecji wędrownymi recytatorami, początkowo wygłaszającymi utwory poetyckie przy wtórze instrumentu - formingi. Posługiwali się niezwykle skromnymi rekwizytami: wieńcem laurowym i laską, zwaną rabdos. Krakowscy rapsodowie XX wieku również odwołali się do oszczędnych środków inscenizacyjnych: uproszczonej dekoracji i zminimalizowanych środków aktorskiego wyrazu. Wierzyli w ekspresję słowa i ono było najważniejsze w ich teatrze.
Próby zespołu, w skład którego wchodzili m.in. Danuta Michałowska, Halina Kwiatkowska i Karol Wojtyła, rozpoczęły się w lecie 1941 roku w prywatnym mieszkaniu. Inauguracyjna premiera "Króla Ducha" Juliusza Słowackiego, również i w prywatnym mieszkaniu, odbyła się 1 listopada, czyli równo przed 65 laty. Mieczysław Kotlarczyk, który reżyserował wszystkie okupacyjne i większość powojennych przedstawień i był autorem teatralnego manifestu "Teatr nasz", aż do ostatecznego zamknięcia sceny przez władze komunistyczne, pozostał dla zespołu Mistrzem.
W repertuarze Teatru Rapsodycznego znalazła się głównie polska klasyka, m.in. "Pan Tadeusz", "Beniowski", "Samuel Zborowski", "Dziady", ale i "Eugeniusz Oniegin" czy "Lord Jim". Kotlarczyk dużą wagę przywiązywał też do pozycji o treściach religijnych. Kreacje tworzyli tu również Krystyna Hanzel, Barbara Horawianka, Jan Adamski, Tadeusz Szybowski i Mieczysław Voit. Do przyjęcia stanu duchownego najodpowiedzialniejsze role otrzymywał w teatrze Loluś, czyli Karol Wojtyła, który później, jako ksiądz i biskup krakowski był częstym widzem Rapsodycznego. A jako papieża Jana Pawła II do końca życia łączyła go z zespołem przyjaźń, czemu dawał wyraz w korespondencji prowadzonej z aktorami i podczas spotkań w Watykanie oraz w Krakowie.
Publiczność i krytyka uznali, że Teatr Rapsodyczny przeżywał swój rozkwit w pierwszym okresie istnienia, między 1941 a 1953 rokiem. Wówczas spektakle zespołu często kończyły się ciszą, gdyż widzowie byli nadto wzruszeni, by reagować brawami. - Reaktywacje zwykle bywają mniej udane - uważa Tadeusz Szybowski, wieloletni aktor Teatru im. Słowackiego, który karierę sceniczną rozpoczynał na początku lat 50. pod opieką Mieczysława Kotlarczyka. - W pierwszym etapie z teatrem związali się entuzjaści, w drugim raczej dominowała przypadkowość zespołu, a z dawnej ekipy pozostała tylko Danusia.
Z SZACUNKU DLA SZTUKI
Danuta Michałowska wspomina, że bycie rapsodykiem wymagało specyficznych cech charakteru, niezłomnej wiary w sens tego, co się robi. Aktorzy dla uzyskania ekspresji słowa dużo czasu poświęcali na naukę wymowy i interpretację wiersza - sama codziennie prowadziła takie zajęcia w Studio Teatru Rapsodycznego. W zamyśle Kotlarczyka aktor nie miał kreować postaci, ale opowiadać o nich, przekazując widzowi sugestie. Aktorka identyfikowała się} z tym sposobem inscenizowania epiki również przez 40 lat występów w swoim Teatrze Jednego Aktora.
- To było mówienie słowa - nie recytacja, nie deklamacja, nie popis. Zawsze powtarzam, że Kotlarczyk nauczył nas szacunku dla sztuki i kultury w sztuce - powiada Tadeusz Szybowski. Sam trafił do Rapsodycznego, jak mówi, z marzenia. Teatrowi zawdzięcza swój pierwszy kontakt z książkami o etyce, bo i tego uczyła scena Kotlarczyka. Artyści pracowali z wielkim oddaniem: nie do pomyślenia było patrzenie podczas prób na zegarek - próbowało się, ile było trzeba. Ale równocześnie ci młodzi ludzie znajdowali czas na zabawę i żarty. Ich prywatne życie odarte było z patosu.
Pracowali ze świadomością, że ich celem było umiejętne przekazywanie młodzieży pięknego słowa, pobudzanie wyobraźni. Nie zawsze się to udawało, co czasem przemilczają kronikarze. W drugim okresie funkcjonowania teatru (1957-67) coraz częściej trzeba było bowiem opierać się na widowni organizowanej. Tadeusz Malak wspomina, jak to podczas spektaklu "Dziadów" młodzież z technikum "ostrzelała" aktorów na scenie, po czym Kotlarczyk wygłosił przemówienie o patriotyzmie. Nawiasem mówiąc, recenzję z "Dziadów", pod pseudonimem Gruda, napisał w "Tygodniku Powszechnym" ks. Wojtyła.
NIE SIELANKA, ALE...
- Kotlarczyk był człowiekiem bezkompromisowym, wyklętym przez część środowisk krakowskich. Ale może to przywilej wielkich artystów - zastanawia się Tadeusz Malak, który do Rapsodycznego trafił w 1957 roku, jako zwycięzca konkursu recytatorskiego, a dla teatru porzucił pisanie doktoratu z... ekonomii. Od dyrektora usłyszał wtedy: "Tadziu, ty będziesz grał za Lolusia".
- Był bezwzględny w koncepcjach, ale wysłuchiwał cudzych opinii. Jednak jedynym człowiekiem, z którego opinią się liczył, pozostawał Karol Wojtyła - uważa Tadeusz Szybowski.
Zdaniem Danuty Michałowskiej, dyrektor Rapsodycznego był trudnym człowiekiem. Aprobował tylko tych, którzy jego pracę cenili, resztę uważał za idiotów. Żył w przekonaniu, że wszystko, co zrobił jest doskonałe. Artystka, jako jedyna ze starej ekipy, wróciła do reaktywowanego teatru, ale w 1961 roku doszło do jej konfliktu z Kotlarczykiem, który przestał ją obsadzać i odebrał rolę Telimeny. Gdy odeszła z Rapsodycznego, dyrektor Kotlarczyk nie zgodził się nawet na to, by grała na tej scenie w samodzielnie przygotowanym monodramie "Bramy raju". Nie pomogły starania bp. Wojtyły, który podczas jubileuszu 20-lecia teatru siadł przy stole między Mieczysławem Kotlarczykiem a Danutą Michałowską, dając tym do zrozumienia, jak oboje są ważnymi postaciami Rapsodycznego, więc powinni pogodzić się.
- Byliśmy wielką rodziną - ociepla ten incydent opowieść Tadeuszów Szybowskiego i Malaka. - Tego już dzisiaj nie ma. A u rapsodyków przetrwało lata. Na przykład Tadeusz Szybowski opiekuje się przebywającym u Helclów przyjacielem, aktorem Janem Adamskim, chrzestnym ojcem swego syna.
Mieczysław Kotlarczyk, który jak powiada Malak, chciał pracować z zespołem oddanym, nie plugawiącym wartości, nie odniósł pełnego zwycięstwa. W teatrze i wokół niego kręcili się donosiciele, po części zresztą znani zespołowi. Rozgoryczony Kotlarczyk wydał w Londynie książkę "Reduta słowa", dając upust swoim podejrzeniom.
Zespół Rapsodycznego nie miał też szczęścia do lokalu. Stało się już niemal tradycją, że odbierano mu budynki (przy Starowiślnej na rzecz Teatru Kameralnego, przy Skarbowej na rzecz Groteski), w których powstanie artyści bardzo się angażowali. Podtekst polityczny tych działań był jasny. Teatr promujący wartości humanistyczne i katolickie był władzom solą w oku. Nawet roztaczany nad nim parasol ochronny biskupa Wojtyły nie zapobiegł likwidacji Rapsodycznego: część artystów przeszła do innych teatrów, mówiła poezję w kościołach, część oddała się pracy charytatywnej, a sam dr Kotlarczyk podjął pracę w krakowskim seminarium duchownym.
Rapsodyczny był fenomenem. Na tym teatrze słowa wychowały się pokolenia Polaków. Nigdy potem nie udało się już powtórzyć takiej teatralnej formuły. Może się już przeżyła? - Kontynuacja jest możliwa, ale to jest najtrudniejszy rodzaj teatru. Niełatwo trafić do wyobraźni człowieka, u którego w domu lecą z TV obrazki - uważa Tadeusz Malak, uczestniczący w corocznej poznańskiej imprezie "Verba sacra", powołującej się na pomysł Kotlarczyka. - Poza tym Jan Paweł II przeszedł przez ten świat prowadząc ludzi dzięki pięknu języka, słów i idei.
STO RÓL "ZAKOCHANIE W SZTUCE TEATRU" Z CYKLU "ROZMOWY SCENY PAPIESKIEJ"
21 grudnia 2015
Tadeusz Szybowski podczas drugiego spotkania projektu Emanacja Rapsodyków, czerwiec 2015, fot. S. Proszek / IDMJP2
„Sto ról - zakochanie w sztuce teatru” – Tadeusz Szybowski - aktor Teatru Rapsodycznego o emanacji Rapsodyków w swoim życiu, pracy w Zespole Mieczysława Kotlarczyka, związkach z Kościołem i spotkaniach ze Świętym Janem Pawłem II, ale także o bliskich i świętach Bożego Narodzenia. Kolejny wywiad Dominiki Jamrozy, koordynatora Sceny Papieskiej IDMJP2 w ramach cyklu „Rozmowy Sceny Papieskiej”.
Dominika Jamrozy: Należy Pan do grona artystów, których spaja podobna wizja sztuki i kultury, wpisana w założenia „Sceny Papieskiej” Instytutu. Ustalmy jednak na początku fakty. Jest Pan Małopolaninem z „dziada pradziada”?
Tadeusz Szybowski: Tak, urodziłem się w 1932 roku w podkrakowskiej Skawinie. Moi rodzice także pochodzili z Małopolski.
DJ: Spotykamy się tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Czy może Pan podzielić się świątecznymi wspomnieniami ze swojego rodzinnego domu? Które z tradycji kultywuje Pan do dzisiaj w kręgu swoich najbliższych?
TSZ: Muszę Pani powiedzieć, że wyrosłem we wspaniałym domu. Byliśmy liczną rodziną. Jestem dwunastym, ostatnim dzieckiem moich rodziców. Myślami wracam do czasów przedwojennych, kiedy wspólnie zasiadaliśmy przy stole wigilijnym w Kalwarii. Do dzisiaj dla mnie to ogromnie ważne, by Święta były czasem spotkania z najbliższymi, kolędowania. W domu była fisharmonia. Śpiewaliśmy kolędy i pastorałki. Jeden z braci, Adam Szybowski, wyrósł na pierwszego barytona polski. Gdy przychodzili do nas jeszcze krewni, ciocie i wujkowie, to powstawał prawdziwy kolędowy chór. Jeśli pyta Pani o dania, to przywołać mogę tylko niektóre smaki. Te wigilie przedwojenne czy te w czasie wojny były ubogie w stosunku do tego, co mamy do wyboru dzisiaj. Dania były proste, ale przesmaczne. Zawsze - myślę tu o tych ulubionych przez nas dzieci - czekało się na placki: sernik czy makowiec, smakołyki pieczone przez Mamusię. Mam świadomość, że wychowywałem się w prawdziwie polskim, tradycyjnym domu. Dodam, że moim ojcem chrzestnym był Prezydent Ignacy Mościcki. Miałem szczęście, bo byłem dziewiątym synem rodziców. Nasze trzy wspaniałe siostry-nauczycielki czytały nam poezję, „Trylogię” Sienkiewicza, uczyły recytować wiersze. Panowała wzajemna miłość i szacunek. Na powitanie całowaliśmy rodziców w rękę. Ta atencja była absolutnie żywa, prawdziwa i chciana.
DJ: Rodzice byli dla Państwa autorytetami. Wychowali bohaterów i patriotów.
TSZ: Dwaj bracia działali w czasie wojny w partyzantce, zwłaszcza Antek, który zginął pod Miechowem. Pamiętam aresztowanie braci i ojca przez gestapo, okrutne przesłuchania, potem więzienie na Montelupich, obóz w Płaszowie. To trudne wojenne wspomnienia. Nie da się wymazać ich z pamięci. Przeszli wspólnie z ojcem siedem obozów koncentracyjnych. W ósmym ich rozdzielono i niestety wieść o tatusiu zaginęła. Potem przyszło tzw. wyzwolenie. Pierwsi Rosjanie jakich zobaczyłem to było NKWD, jak się później okazało. Siedzieliśmy w piwnicy, trwały bombardowania. Szukali Antka. „Uratowało” go to, że już nie żył.
DJ: Miał Pan też wyjątkowego brata księdza.
TSZ: Tak, po wojnie został skazany na siedem lat więzienia we Wronkach. „Kupił” swoimi homiliami górali na Podhalu. W Nowym Targu, gdzie był wikarym, prowadził Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej i Żeńskiej. Młodzi ludzie za nim przepadali.
DJ: Kardynał Sapieha mówił o nim „najlepszy kaznodzieja Podhala” …
TSZ: Tak. Brat wyszedł z więzienia po pięciu latach, w 1953 roku, w czasie odwilży. Pamiętam proces, na który pan prokurator Haraschin przyszedł z gotowym wyrokiem. Do stworzenia fikcji sprawiedliwości podstawiano świadków, którzy mylili się w zeznaniach. W końcu zdecydowano, że kazania Jana były antypaństwowe.
DJ: Należy zbierać świadectwa tamtych czasów i uświadamiać młodemu pokoleniu, że historia Polski XX-go wieku jest złożona. Rodzą się też pytania: co młody człowiek rozumie dzisiaj pod pojęciem „patriotyzm”? Czy kojarzy mu się tylko z obowiązkowym apelem z okazji świąt 3. maja i 11. listopada?
TSZ: To, co Pani mówi jest słuszne. Czy nie są to jednak pytania retoryczne?
DJ: Rozpoczęliśmy rozmowę od wspomnień związanych z tradycjami świątecznymi w Pańskim domu. Wyłonił się z nich obraz wspaniałych ludzi. Nie dziwi mnie, że znalazł się Pan wkrótce w Zespole Mieczysława Kotlarczyka.
TSZ: W pewnym sensie tak, ponieważ to był teatr propagujący wartości moralne i artystyczne.
DJ: Grał Pan w Teatrze Rapsodycznym w latach 1950-53, a potem trafił - do Teatru Poezji.
TSZ: Wszystko się zgadza. U Rapsodyków znalazłem się też z innych powodów. W liceum byłem nadwornym recytatorem. Kochałem poezję. W ramach zajęć w szkole chodziliśmy na przedstawienia tego Zespołu, które szalenie mi się podobały. Jak się dowiedziałem, że powstaje Studio Rapsodyczne, to natychmiast się tam udałem.
DJ: Urzekł Pan Mieczysława Kotlarczyka swoim wykonaniem „Ody do młodości”. Rozumiem, że tak wyglądał „egzamin wstępny” do Studia.
TSZ: Tak, a potem było już bardzo intensywnie. Od razu wchodziłem w zajęcia, w wykłady i w próby teatralne.
DJ: Szybko pojawił się Pan w obsadzie m.in. „Beniowskiego”, „Pana Tadeusza”, „Poloneza imć Pana Bogusławskiego”, potem w „Portretach i astronomii”, w „Aktorach w Elzynorze”.
TSZ: W teatrze Kotlarczyka pracowaliśmy po dwadzieścia cztery godziny na dobę. Łączę to również z edukacją w Studio. Pamiętam jak grałem Kopernika w „Portretach i astronomii”, na scenie przy ulicy Warszawskiej, którą do dziś bardzo serdecznie wspominam. Po jednym ze spektakli wybiegam z Teatru i wskakuję do autobusu. Wychodziła właśnie grupa widzów – młodzieży. Dodam tylko, że do tej roli „zapuściłem” włosy, bo bardzo nie lubiłem peruki ani charakteryzacji. Nagle słyszę: „Te, Kopernik! Obróć ziemię!”. To zapamiętałem jako pierwszy dowód „popularności”.
DJ: Sympatyczny…
TSZ: W Studio brylowała Danusia Michałowska i Mieczysław Kotlarczyk. Mieliśmy też historię dramatu i teatru z Tadziem Kudlińskim i Wiesiem Goreckim. Opowiem Pani anegdotę. Byłem poproszony kiedyś o poprowadzenie jubileuszu-benefisu Tadeusza Kudlińskiego w Teatrze Stu. Wtedy Tadzio opowiedział mi ciekawą historię o Karolu Wojtyle, który m.in. z Tadeuszem Kwiatkowskim i Tadeuszem Hołujem studiowali polonistykę. Hołuj był komunistą ideologiem, więc jak im Wojtyła oświadczył, że wybiera powołanie kapłańskie, to się wszyscy oburzyli, ale najżywiej zareagował Hołuj. Powiedział: „Karol, co to za kariera. Przecież co najwyżej zostaniesz biskupem. Papieżem przecież nie będziesz!.” Na co Karol Wojtyła zapytał: „A jeżeli zostanę, to Ty przyjmiesz wiarę katolicką?”. Hołuj odpowiedział: „Tak”. I podobno jednym z pierwszych telegramów, jakie wysłał Papież Jan Paweł II do Krakowa był ten zaadresowany do Tadeusza Hołuja i brzmiał: „Tadzio swoje zrobiłem. Czekam na Ciebie”.
DJ: Wojtyła stanął na wysokości zadania. A czy pan Hołuj wywiązał się ze swojej obietnicy?
TSZ: Z tego, co wiem, nie. Potem spotykałem się z Tadeuszem Hołujem wielokrotnie przy różnych artystycznych okazjach. To był mądry człowiek, znakomity literat. To, że się nie zgadzaliśmy ideologicznie nie przeszkadzało nam we wspólnej pracy.
DJ: Biało-czarne schematy w ocenie drugiego człowieka to droga na skróty. Kiedy występował Pan w Teatrze Rapsodycznym miał Pan około dwudziestu lat. Dla Was, początkujących aktorów mistrzami byli: Danuta Michałowska, Krystyna Ostaszewska, dyrektor Kotlarczyk. Proszę powiedzieć, co jest godne podkreślenia i przekazania dziś młodym ludziom zainteresowanych tym teatrem?
TSZ: Tu minimalizowało się gesty. Wiele sytuacji było syntetycznych i symbolicznych. Miałem przyjemność zastępować Kotlarczyka w „Eugeniuszu Oniegine” Aleksandra Puszkina. W tej roli wykonywało się znaczący gest, który zmieniał scenografię. Kiedy stawiano na postumencie wazon to znaczyło, że jesteśmy na zewnątrz, w plenerze, natomiast gdy na postumencie pojawiał się świecznik, wiedzieliśmy, że akcja przenosi się do wnętrza, do salonu.
DJ: Rekwizyt był wielofunkcyjny. "Niósł" znaczenie. Nie stanowił tła wypełniającego sceniczną pustkę. To widać także na fotografiach z tamtego okresu. Ten „ubogi” teatr objawiał się również w kostiumach, prostych, wręcz ascetycznych. Tu wszystko było znakiem, skrótem.
TSZ: Ale za to słowo musiało być obrazowe, treściwe, pobudzające widza do myślenia, uruchomienia wyobraźni.
DJ: Od 1949 roku, po upaństwowieniu wszystkich teatrów w Polsce i ogłoszeniu socrealizm w sztuce, w repertuarach pojawiły się tzw. produkcyjniaki, czyli teksty zachwalające bohaterów czynu robotniczego. A Mieczysław Kotlarczyk mimo wszystko sięgał do dzieł polskich romantyków i dobrej literatury. Tym nie zyskiwaliście Państwo uznania krytyki schlebiającej gustom władzy…
TSZ: … ale muszę Pani powiedzieć, że wstawiał się za nami Bolesław Drobner.
DJ: Ten sam, który zaprosił w 1945 roku Rapsodyków do Wrocławia. Potem przez wiele lat, mimo iż związany był z PZPR wielokrotnie pomagał Zespołowi. Rok 1953 przyniósł likwidację Teatru.
TSZ: Warto pamiętać o słynnym zjeździe, podczas którego zaatakował nas minister Sokorski. Na jego atak Mieczysław Kotlarczyk, m.in. powiedział: „My dajemy słowo Narodowi”. W odpowiedzi usłyszał, że nie ma Polaków, jest tylko klasa robotnicza. Gdy zlikwidowano Teatr Rapsodyczny to zamknięto także Studio. Nawet nie otrzymaliśmy dyplomów jego ukończenia. Wyrażono zgodę i stworzona nam szansę zdania egzaminu eksternistycznego. Potem przyjechał z Warszawy Ignacy Henner i został dyrektorem Teatru Poezji. Zagraliśmy m.in. „Nie igra się z miłością” Alfreda de Musset w pięknej scenografii Tadeusza Kantora. Pamiętam, jak czekałem na randkę z dziewczyną i Kantor podszedł do mnie, „przeszliśmy na ty” i powiedział: „Pokażę ci moją ostatnią wystawę w Paryżu”. Ja przyglądam się fotografiom i mówię: „No tak, miłość, głód, nienawiść”. Kantor na to: „Co ty mi tu mówisz!” Odpowiadam: „To, co widzę”. Kantor: „Robi wrażenie?” Ja: „Tak.” Kantor: „I o to chodzi!” Wtedy poznałem na czym polega istota sztuki współczesnej.
DJ: Tadeusz Kantor to „temat rzeka” w historii polskiego teatru. Wróćmy do Pana biografii. Zagrał Pan, m.in. znakomitego Kordiana w inscenizacji i reżyserii Bronisława Dąbrowskiego w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Na deskach tego teatru występował Pan ponad trzydzieści lat. Współpracował z wieloma znakomitymi reżyserami, m.in. z Ireną Babel, Krystyną Skuszanką, Lidią Zamkow, Kazimierzem Braunem, Karolem Fryczem, Bohdanem Korzeniewskim, Władysławem Krzemińskim, Januszem Warneckim. Wierni fani oglądali Pana występy również w ramach działającej przez lata Estrady Krakowskiej. Zapytam jednak: co dali Panu Rapsodycy?
TSZ: Zakochanie w sztuce teatru. To wielkie słowa, ale mówi to do Pani człowiek doświadczony i przekonany swojej racji. Nie wyobrażałem sobie życia bez teatru. Dowodem na to niech jest sto ról, które zagrałem.
DJ: Z Teatru Rapsodycznego wyszło wielu pięknych ludzi. Tę klasę i wysoką zawodową kulturę nieśliście Państwo ze sobą dalej, w kolejne środowiska. Podczas naszego czerwcowego spotkania realizowanego w ramach projektu Sceny Papieskiej IDMJP2 pt. „Emanacja Rapsodyków” wspomniał Pan zaledwie o swojej artystycznej działalności na Jasnej Górze.
TSZ: W latach sześćdziesiątych działało w Kościele grono osób związanych z Kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Wśród nich była Róża Siemieńska, uczestniczka Powstania Warszawskiego, aktorka Teatru Rapsodycznego. Skontaktowała się ze mną i zaproponowała współpracę z ojcem Jerzym Tomzińskim, ówczesnym Przeorem Jasnej Góry. Kościół Polski ogłosił wówczas dziesięcioletnią nowennę - przygotowania Polski katolickiej do obchodów 1000-lecia Chrztu Polski. Zostałem poproszony o pomoc. Moim zadaniem było napisanie scenariusza programu artystycznego, towarzyszącego tym obchodom i prezentowanego na Jasnej Górze. Oparłem go na literaturze poświęconej głównie Matce Bożej. Swoją pracę przekazałem Przeorowi, ale on musiał skonsultować to z Episkopatem Polski, ponieważ pierwszy raz artyści mieli pojawić się na Jasnej Górze. W czasie narady, na której również byłem obecny, rozpoczęła się dyskusja. Skromnie, w kącie siedział nowo mianowany biskup Wojtyła. Nie wszystkim się podobała moja koncepcja z wykorzystaniem ekranu, na którym miały być wyświetlane dzieła sztuki nawiązujące do tajemnic różańca. Pamiętam jak w pewnym momencie wstał biskup Wojtyła i powiedział: „Ekscelencje, Eminencje, uważam, że jest to znakomity pomysł. Dlaczego? Dlatego, że przychodzi tu na Jasną Górę, pełną historii i tradycji, młody, współczesny człowiek i chce swoim językiem, swoimi wizjami artystycznymi przemówić głównie do młodzieży”. I tym słowami ujął zebranych. Potem dziesięć takich misteriów zaprezentowaliśmy, każdego roku w sierpniu.
DJ: Mówimy o latach 1956-66, ale Ksiądz Karol Wojtyła pojawił się wcześniej na Pańskiej życiowej drodze.
TSZ: To było w 1951 roku, w Teatrze Rapsodycznym, w czasie próby na ul. Warszawskiej. Siedzieliśmy z Jasiem Adamskim na widowni. Wtedy podszedł do nas ksiądz Wojtyła i zaprosił do siebie.
DJ: Podkreślmy to wyraźnie, Ksiądz Wojtyła przychodził do Teatru Rapsodycznego często. Ten Zespół był mu bliski.
TSZ: Pamiętam nawet jak spierał się z Mieczysławem Kotlarczykiem, żywo dyskutowali. Wojtyła twierdził, że nazwa Teatr Poezji jest lepsza, niż Teatr Rapsodyczny. Po próbie poszliśmy do niego, do wikariatki przy Parafii św. Floriana. Poprosił nas, żebyśmy wspólnie z nim przeczytali Pasję. To było tuż przed Niedzielą Palmową. On miał czytać słowa Chrystusa, a my narrację i kwestie pozostałych postaci. Pamiętajmy: to było kilkanaście lat przed Soborem Watykańskim II, który „wpuścił cywilów do kościoła”. Przy okazji tego spotkania ksiądz Wojtyła pochwalił się nam swoją poezją, którą potem czytaliśmy razem z nim w kościołach Krakowa, głównie na Dębnikach. Możemy powiedzieć, że byliśmy jednymi z pierwszych interpretatorów twórczości literackiej Wojtyły.
DJ: To też ważne w kontekście myślenia i pracy nad tymi tekstami. Rozumiem, że wybrane teksty konfrontował z Wami – wykonawcami i z publicznością?
TSZ: Tak. Potem, jeszcze przez wiele lat moje kontakty z Biskupem i Kardynałem Wojtyłą były dosyć częste. Spotykaliśmy się z nim na ul. Franciszkańskiej. W życie Kościoła Krakowskiego bardzo się angażowałem, ale to opowieść na inną rozmowę. Muszę Pani też powiedzieć, że to, co cenię ogromnie w jego osobie, to umiejętność słuchania drugiego człowieka, skupienia się na nim. Miałem też brata lekarza. Jako wskazówkę w pracy z pacjentami przekazałem mu tę właśnie sugestię: „Słuchaj”. Realizował ją w swojej pracy zawodowej i pewno także dlatego miał tak wielu pacjentów i był ceniony.
DJ: Papież Jan Paweł II był lekarzem wielu dusz. Losy przyjaciół, spotkanych ludzi były dla Niego ważne. Niektórzy wspominają, że po długiej przerwie potrafił nawiązać do rozmowy zakończonej przed laty.
TSZ: Miałem ogromne szczęście, ponieważ spotkałem na swojej życiowej drodze Świętego.
DJ: I to jest dar, którego Panu - oczywiście w tym pozytywnym sensie - zazdroszczę. Panu i Pana Bliskim życzę dobrych i spokojnych świąt, bo tego, że w wigilijny wieczór w Państwa mieszkaniu wybrzmią piękne melodie polskich kolęd i pastorałek jestem pewna.
Tadeusz był moim przyjacielem i zaszczycał mnie wielokrotnie prezantacją moich wierszy na licznych moich wieczorach autorskich.
Nuiezapomniane są prezentacje moich wierszy w Filharmionii Krakowskiej jako edukacja licznie zebranej Mlodzieży Polskiej.
Aleksander Szumański dla Twojej Pamięci.