Jeżeli potwierdzą się spekulacje brukselskich korytarzy o tym, że nowym przewodniczącym Komisji Europejskiej, następcą Jeana Claude'a Junckera ma być pierwszy od półwiecza Niemiec – a konkretnie kanclerz Angela Merkel – to warto wiedzieć jaką wizję przyszłości Unii Europejskiej będzie forsować pierwsza kobieta na stanowisku szefa KE. Dotychczas, w pewnym uproszczeniu, Merkel była gdzieś między Paryżem a Warszawą, między skrajnie federalistyczną wizją Macrona a eurorealistyczną wizją Kaczyńskiego. Potrafiła dystansować się od ideologicznych zapędów lokatora Pałacu Elizejskiego odnośnie „parlamentu strefy euro”, ale też być w kontrze do polskiej wizji „Europy Ojczyzn – Europy Narodów” umieszczanej w kontekście chrześcijańskiej tradycji i chrześcijańskich wartości jako fundamentu jedności Starego Kontynentu. Ostatni wywiad Frau Kanzlerin dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” rzuca nawet nie tyle snop światła, co wręcz jupiter na jej myślenie o przyszłości Unii Europejskiej. Wiele z jej koncepcji jest, według nie, bardzo dyskusyjnych z polskiego punktu widzenia. Są one jednak kontrowersyjne także z powodu propozycji koncentracji siły decyzyjnej UE niemal wyłącznie w strukturach wykonawczych Unii, kosztem państw narodowych.
Przede wszystkim pani kanclerz chce unii bankowej i unii kapitałowej, ale też większego uniezależnienia się UE od IMF (Międzynarodowego Funduszu Walutowego) ‒ to ostatnie grzechem nie jest.
Europejski diabeł tkwi w szczegółach. Dlatego też uważnie należy czytać koncepcję „Mutti Angeli”. Alternatywą wobec IMF miałby być Europejski Fundusz Walutowy (miałby powstać z Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego). Taki „supereurofundusz” byłby bankiem kredytującym państwa członkowskie UE. Mogłyby to być kredyty długoterminowe – a więc, mówiąc wprost, uzależniające państwa narodowe. Warunkiem ich otrzymania byłyby reformy strukturalne. To oczywiste, że owe „kompleksowe reformy” tak samo, jak te będące elementem transformacji gospodarczej w obszarze postsowieckim w latach 1990., mogłyby być instrumentem w rękach struktur ponadnarodowych. Mogłyby profilować gospodarkę państw Unii w sposób niekoniecznie zgodny z interesami tychże krajów.
Jednocześnie ów Europejski Fundusz Walutowy mógłby dawać też pożyczki krótkoterminowe – na kilka lat ‒ krajom, które przezywają kryzys gospodarczy, pod warunkiem, że byłby on spowodowane „czynnikami zewnętrznymi”. Pożyczki takie musiałyby być jednak w stu procentach spłacane. Wspomniany EFW byłby super arbitrem, który wspólnie z innym organem nie mającym demokratycznego mandatu – czyli Komisją Europejską oceniałby sytuację gospodarczą krajów członkowskich, ich konkurencyjność oraz przestrzeganie ekonomicznych reguł gry zawartych w tzw. Pakcie Stabilizacyjnym.
Ta ostatnia propozycja powoduje u mnie gęsią skórkę, bo widzę, jak bardzo uznaniowe, „polityczne”, są decyzje KE dzisiaj. Na przykład w stosunku do mojego kraju.
Celem tych wszystkich działań jest stabilizacja strefy euro. Domaga się tego szef rządu kraju, który był największym beneficjentem istnienia eurolandu. Eurolandu, który okazał się rajem dla krajów bogatych i piekłem kryzysów dla biedaków z Europy Południowej.
Kanclerz Merkel proponując zmniejszenie liczby komisarzy KE w praktyce opowiada się, aby – inaczej niż dotąd ‒ nie każde państwo miało w niej „swojego człowieka”. Zapewne usprawniłoby to proces decyzyjny w Brukseli (pod dyktando największych państw, ma się rozumieć), ale byłoby sprzeczne z zasadą partycypacji przez każdy kraj członkowski, bogaty czy biedny, ze „starej” czy „nowej” Unii. Warto przypomnieć, że USA urodziły się w wyniku buntu amerykańskich kolonii wobec Londynu. One też nie miały poczucia partycypacji. Tak, 200 lat temu z okładem powstały Stany Zjednoczone, bo nie dano różnym środowiskom możliwości partycypacji. Czy teraz UE upadnie z tego samego powodu?
*tekst ukazał się w tygodniku „Wprost” (11.06.2018)