Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

"Więcej grzechów nie pamiętam..."

Z dedykacją dla tych wszystkich, którym sie wydaje że wiedzą...

"Więcej grzechów nie pamiętam..."
Rodzina
źródło: Archiwum prywatne

(…) Mówiono, że zapłaciła Pani za kolegów.

Nie będę komentowała tych opinii. Nie zostałam skazana w aferze Rywina. Jedynym skazanym w tej aferze jest Rywin, a fragment uzasadnienia Sądu Najwyższego odrzucającego w jego sprawie kasację mówi mniej więcej, że co prawda nie udało się ustalić osób wchodzących w skład „grupy trzymającej władzę”, ale niewątpliwie grupa taka istniała. To przejdzie do historii sądownictwa… Nie postawiono mi żadnego zarzutu związanego z pojawieniem się Lwa Rywina i całą sytuacją, jaką rozpętał. Zostałam skazana za wypełnienie polecenia prezesa Rady Ministrów, co on potwierdził przed sądem, czyli za wprowadzenie do projektu ustawy zapisu, który by uniemożliwił prywatyzację telewizji regionalnej i to na cztery miesiące przed pojawieniem się Rywina w Agorze. Śmieję się, że przejdę do historii jako pierwszy urzędnik państwowy, który został skazany za to, że chronił interesy Skarbu Państwa. Bo w Polsce generalnie nie skazuje się tych urzędników, którzy te interesy narażają na szwank.

Zarzut dotyczył nieprawidłowości przy przygotowaniu ustawy.

 Ale jaka jest nieprawidłowość w tym, że na Radzie Ministrów przewodniczący KRRiTV Juliusz Braun zgłasza swoją wątpliwość i prosi premiera, żeby przepis, który nieprecyzyjnie sytuuje oddziały regionalne telewizji zapisać w ten sposób, by nie stwarzał żadnych możliwości, by nie było tam żadnej furtki prowadzącej do prywatyzacji spółek, premier się na to zgadza, Braun jeszcze tego samego dnia przysyła mi do kancelarii projekt takiego przepisu i ja ten zapis umieszczam? W protokole ustaleń tej Rady Ministrów jest zapisane, iż: „Rada Ministrów, po dyskusji 1) przyjęła projekt ustawy w wersji zaakceptowanej na posiedzeniu, deklarując, że zawiera on przepisy dostosowujące ustawodawstwo polskie do prawa Unii Europejskiej, 2) zobowiązała ministra kultury do opracowania, w porozumieniu z sekretarzem RM, tekstu ostatecznego dokumentu”. Wynika z tego jasno, że tekst „ostateczny” dokumentu ma dopiero powstać. Gdzie tu jest nieprawidłowość? Potem jednak okazało się, że prokurator i sąd wiedzą lepiej, co się wydarzyło na Radzie Ministrów, jakie decyzje podjął premier i jak to miało wyglądać. Ale najpierw śledztwo, które w Warszawie zostało umorzone, na osobiste polecenie prokuratora Kazimierza Olejnika przeniesiono do Białegostoku. Potwierdził to w jednym z wywiadów Sławomir Luks, późniejszy szef prokuratury apelacyjnej w Białymstoku. Perfidia prokuratury w Białymstoku polegała na tym, że połączono dwie sprawy. To znaczy w jednym akcie znalazło się moje oskarżenie o niezgodne z prawem wprowadzenie zapisu do projektu ustawy dotyczącego telewizji regionalnej i w tym samym akcie zarzuty postawiono trójce urzędników, która była zdaniem prokuratury winna usunięcia z ustawy słów „lub czasopisma”. Połączono dwie zupełnie różne kwestie dziejące się w innym terminie. Sąd wydaje jednomyślnie wyrok uniewinniający mnie. Sędzia Szulewicz w ustnym uzasadnieniu mówi, że to typowy przykład…

…stalinowskich metod…

Czyli dajcie mi człowieka, a znajdę przepis. Godzinę po ogłoszeniu wyroku minister Ćwiąkalski, który teraz jest autorytetem, jeśli chodzi o to, czy łączyć urząd prokuratorski z ministerialnym, mówiąc, że nie, absolutnie, że to daje możliwości nacisków polityków na prokuraturę, wtedy, nie znając ani uzasadnienia, ani akt sprawy, oświadcza publicznie, że wydał prokuraturze białostockiej polecenie złożenia apelacji. Prokuratura składa apelację, a sąd apelacyjny przywraca sprawę do pierwszej instancji. Braun przed sądem ponownie składa wyjaśnienia odbiegające nieco od tego, jak ja pamiętam tamte wydarzenia, i w tym czasie jedyna osoba, która mogłaby zaświadczyć, że to ja mam rację, umiera.

Janina Sokołowska. Jej bliscy, z którymi rozmawiałam, do dziś uważają, że zabiła ją afera Rywina.

Tak. Dyrektorka z KRRiTV, która została skazana w tym procesie. I sytuacja jest taka: znów jest ten sam wydział sądu okręgowego, ten sam przewodniczący, o którym krążyła fama i przekazał mi to mój adwokat, że bez jego wytycznych nie jest konstruowany żaden wyrok w tym sądzie. Adwokat mnie zapewnia, że to czysta formalność, nic od czasów pierwszego procesu się nie zmieniło, ani nie ma nowych faktów, ani świadków, materiał dowodowy jest taki sam. Odbywają się chyba cztery posiedzenia sądu. I sprawę przegrywam. Trzy miesiące przed wyborami parlamentarnymi w 2011 roku zostaję skazana. Wyrok się już zatarł, więc właściwie nie muszę o tym mówić, ale miałam nawet taki pomysł, aby zwrócić się do poprzedniego ministra sprawiedliwości o niezacieranie tego wyroku. Bo uważam, że zaszczytem jest, kiedy urzędnik zostaje skazany za to, że bronił interesu państwa. Jeśli sąd jest innego zdania, to problem sądu, nie mój.

(…) A potem przyszedł 6 grudnia 2004 roku. Z Opola przed świtem wyjechali funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego. Jadą do Podkowy Leśnej. Spodziewała się Pani?

Oczywiście, że się nie spodziewałam… (milczenie) Musimy o tym dzisiaj rozmawiać? Miejmy to z głowy. Ale zacznijmy od lżejszego tematu – Opolszczyzna. Gdy Pani o niej mówi, to błyszczą Pani oczy. Opolszczyzna była moją wielką miłością. Nigdy wcześniej nie czułam się tak przypisana do żadnego miejsca. Nawet do mojego Żbikowa, który był zamkniętą enklawą. Może więcej miałam wspólnego z samym miastem, z Pruszkowem, bo grałam w koszykówkę, a koszykarki, jak już mówiłam, cieszyły się tam wielką estymą. Podkowa Leśna? W dużej bierze była moją sypialnią. Kiedy więc się pojawiłam na Opolszczyźnie jako posłanka, kiedy zaczęłam jeździłam co tydzień te trzysta kilometrów w jedną i trzysta w drugą stronę, to nagle – nie wiem, czy bardziej sobie to wmówiłam, czy rzeczywiście tak było – poczułam, że to jest moje miejsce. Z fajnymi miastami, fajnymi ludźmi. Bardzo mnie intrygowała ta umiejętność współżycia różnego rodzaju nacji. Ludność napływowa zza Buga, mniejszość niemiecka, autochtoni – oni wszyscy świetnie ze sobą funkcjonowali, nie było żadnych konfliktów. Myślę, że duża w tym była zasługa Kościoła i biskupa Nossola, bo on był osobą, która potrafiła łagodzić konflikty i doprowadzić do tego, że te wszystkie nacje były w stosunku do siebie przyjazne. Opowiadano mi, jak miejscowi uczyli tych zza Buga dbałości o otoczenie. Bo repatrianci zajmujący nieruchomości tych, którzy Opolszczyznę opuścili, początkowo nie bardzo troszczyli się o obejścia. Miejscowi swoimi zadbanymi ogródkami, przystrzyżonymi trawnikami wywierali na nich pozytywną presję. Potem zaczęły się wyjazdy za pracą do Niemiec. To też wpłynęło na życie tych ludzi. Wiele małżeństw się rozpadło, wiele dzieci wychowywano bez ojców. Za co Pani pokochała ten region? Jest piękny, po prostu. Lubiłam czasem siadać na opolskim rynku przed ratuszem, którego budowla jest wzorowana na ratuszu we Florencji, i poznawać ludzi. Opole to było w sumie małe miasto, ledwo studwudziestotysięczne, a jednocześnie prężny ośrodek akademicki. Śmiałam się, że wystarczy posiedzieć ze dwie godziny na rynku, żeby się wszystkiego dowiedzieć. Gdzie wiceprezydent chadza na pierogi, kto się z kim spotyka. No i ludzie mieli wielkie serca. Zwłaszcza w moich biednych Domaszowicach. Na święto straży załatwiłam gminie wóz strażacki, pracownię komputerową dla szkoły, na moich imieninach zebrano kilka tysięcy złotych na wakacje dla najbiedniejszych dzieci… A ile tam jest zabytków! I te klimatyczne opolskie festiwale! Tak, czułam, że to moje miejsce.

Do tej pory wciąż silna jest opinia, że bardzo się Pani w tę Opolszczyznę zaangażowała, no i to dzięki Pani istnieje województwo opolskie.

 Nie chcę sobie przypisywać nadmiernych zasług, bo wtedy w tej kwestii panowała jedność. Wszystkie opcje od prawa do lewa, wszyscy parlamentarzyści z Opolszczyzny, nawet ci, którzy byli z AWS-u, o to województwo walczyli. Śląsk wchłonął Bielsko-Białą, wchłonął Częstochowę, a Opolszczyzna się obroniła. Dlatego strasznym ciosem było dla mnie to, że tak mi na tej Opolszczyźnie odpłacono. Nie potrafiłam zrozumieć. Co to się stało, że nagle ci wszyscy ludzie się obrócili przeciwko mnie? Media na Opolszczyźnie nigdy nie były ze mną zaprzyjaźnione, ale mieszkańcy jak najbardziej. Kiedy więc funkcjonariusze CBŚ z Opola przyjechali po mojego męża, przeżyłam wstrząs.

 Zapukali o szóstej rano?

Nie. Przyjechali później, a tylko dlatego, że po drodze podobno samochód im się zepsuł. (śmiech) Jak pani widzi, są w tej historii elementy tragikomiczne. Byłam już w sejmie, miałam wyłączony telefon. Włączyłam go koło godziny dwunastej, odsłuchałam wiadomość od męża. Spokojny, rzeczowy głos: „Są tu panowie z CBŚ z Opola. Chcą robić rewizję. Przyjedź do domu”. Oni przyjechali z decyzją prokuratorską o zatrzymaniu i doprowadzeniu do prokuratury mojego męża. Zadzwoniłam najpierw do Wacława Martyniuka, który był rzecznikiem dyscypliny partyjnej klubu SLD, i zapytałam, czy mój immunitet chroni mój dom. „Nie. Chroni tylko Twoje stanowisko pracy. Jeżeli masz w domu komputer, którego używasz do pracy, to jest on chroniony immunitetem. Nie mają prawa do niego zajrzeć”. Dotarłam do domu. Funkcjonariusze zachowali się przyzwoicie. W nakazie prokuratorskim przeszukania mieszkania mieli upoważnienie do „wejścia do mieszkania z użyciem siły fizycznej oraz wykonania wszelkich czynności zmierzających do ujawnienia skrytek ze zniszczeniem ścian i podłóg włącznie”. Zrobili rewizję bez tych działań, a ja udostępniłam im mój laptop, choć nie musiałam. Było także postanowienie o zatrzymaniu męża i doprowadzeniu do prokuratury w Opolu. A mąż w tym kompletnym niezrozumieniu całej sytuacji naiwnie mówi: „Wiecie panowie, może ja pojadę za wami swoim samochodem? Nie będzie kłopotu, nie będziecie musieli mnie później odwozić”. Powiedziałam: „Maciej, ale ty weź ze sobą jakieś podstawowe rzeczy”.

Szczoteczkę do zębów, skarpetki?

Szczoteczkę, skarpetki, pieniądze. I pojechali.

 I co?

Zaczęłam szukać adwokata. Doradzono mi doświadczonego mecenasa, szefa okręgowej rady adwokackiej. Bo po tych prawie ośmiu latach adwokata w tym Opolu też żadnego nie znałam! Zadzwonił Tomasz Lis i zaprosił mnie do swojego programu. Początkowo nie chciałam się zgodzić. Powiedział: „Pani musi do mnie przyjechać. Bo pani jest fighterem jak Boniek. Pani nie może odpuścić

Podszedł Panią.

 Przekonał. Byłam wtedy strasznie bojowa, buńczuczna. „Nie pozwolimy, będziemy walczyć z prokuraturą!” – mówiłam dziennikarzom. Codzienność szybko mnie przygniotła. Co Panią przygniotło? Brak wsparcia ze strony przyjaciół, kolegów z partii, części rodziny. Dziennikarze rzucili się na mnie jak na świeże mięso. Bo to zawsze fajnie dokopać komuś, kto kiedyś był wysoko, niedostępny, pewnie nosa zadzierał. Poza tym zaczęło mi się wydawać, że moja nadmierna aktywność medialna może zaszkodzić całej sprawie. Bo prokurator Olejnik, który zaraz po aresztowaniu Pani męża pojechał do Opola, publicznie oświadczył, że dowody w tej sprawie są porażające.

(…) 13 grudnia 2004 roku rzecznik dyscypliny zawiesił Panią w prawach członka partii.

 Nawet nie wiem, czy ten fakt o zawieszeniu do mnie dotarł. To ja złożyłam rezygnację z członkostwa w partii. Na ręce ówczesnego marszałka złożyłam rezygnację z członkostwa w klubie SLD. I przesiadłam się ze swojego stałego miejsca na tyły sali, obok Anity Błochowiak.

Byle dalej od Szteligi?

Bardzo nieprzyjemnie się zaczął zachowywać, wygłaszając różne opinie na ten temat.

 I nagle jest Pani posłanką niezrzeszoną. Wykluczoną?

 Sama się wykluczyłam. Natomiast nie zdarzyło mi się w tym czasie, abym głosowała inaczej niż mój dawny klub. Z partii wystąpiłam, ale nadal poczuwałam się do lojalności wobec klubu. Zaczęła Pani odczuwać, że znalazła się na równi pochyłej? Trwałam w koszmarnym oszołomieniu. W najczarniejszych scenariuszach nie przewidywałam, że coś takiego się może zdarzyć. Po sejmie chodziłam opłotkami, bałam się wyjść na ulicę. Miałam bolesne poczucie straszliwej niesprawiedliwości. I ci ludzie, którzy nagle się ode mnie odwrócili – to było jeszcze gorsze. Dlaczego najpierw zarzuty otrzymał Pani mąż? Bo ja byłam posłem z immunitetem. Trzeba było od czegoś zacząć. Usłyszałam od mecenasa z Opola: „Proszę pani, to wcale nie chodzi o pani męża. To chodzi o panią”.

(…) Pani mąż siedzi w areszcie siedem miesięcy.

Nie rozumiem tego. Nie ma dowodów, są tylko jakieś odpryski innych afer? Maciek został przesłuchany dwa razy, zaraz na początku, po aresztowaniu. To książkowy przykład aresztu wydobywczego. Mówi pani o dowodach? Wolne żarty, w akcie oskarżenia prokurator napisał, że Maciej był moją „emanacją” na województwo opolskie, i zażądał dla niego kary z artykułu, który dotyczy funkcjonariuszy publicznych. Podstawą aktu oskarżenia były zeznania Chudzikiewicz, której grożono aresztowaniem córek i męża i trzymano chorą w celi w temperaturze ośmiu stopni w towarzystwie trzech kobiet oskarżonych o morderstwo. Opowiedziała o tym przed sądem, kiedy odwoływała zeznania, jakie na niej wymuszono w śledztwie. W sprawie zeznawał nasz przyjaciel. Rzucił wtedy do prokuratora: „Może jeszcze Olę zamkniecie? To co się stanie z dzieckiem?”. „Pójdzie do domu opieki społecznej” – oznajmił prokurator. Zrezygnował potem z zawodu, został adwokatem. W tym też czasie Prokuratura Apelacyjna w Białymstoku rozpoczyna śledztwo w sprawie ustawy o radiofonii i telewizji, za którą potem zostanę skazana. Wracam akurat z Opola z widzenia z mężem, kiedy słyszę w radiu, że prokuratura w Białymstoku wniosła do sejmu wniosek o uchylenie mojego immunitetu. To był cios na dobicie mnie, kompletne załamanie. Albo mojego męża, który już szósty miesiąc spędzał w areszcie i nie chciał przyznać się do winy. Przecież było wiadomo, że ja w następnych wyborach już nie wystartuję, po 2005 roku immunitet już by mnie nie obowiązywał. Ale nie poczekano. Myślano, że się nie podniosę? Od razu na drugi dzień zjawiam się w sejmie. Marszałkiem jest Józef Oleksy. Sama rezygnuję z immunitetu. Wzywa mnie prokuratura w Białymstoku, składam zeznania.

(…) Rok po tym, jak mąż wyszedł z aresztu, znów znalazła się Pani na czołówkach gazet: „Pijana Jakubowska potrąciła rowerzystę”.

 Incydent z rowerzystą bardziej mnie załamał psychicznie niż moje przypadłości sądowe. A to była naprawdę incydentalna sytuacja. Ludzie zaczęli tworzyć teorie, podpytywali Danutę Waniek, czy miałam problem z alkoholem. Nie miałam. To, że wyrastałam w domu, gdzie był alkohol, było dla mnie najlepszym hamulcem. W moim życiu nie ma nałogowego picia. Ale wypić umiem, mam mocną głowę i nigdy w życiu nie urwał mi się film. Najprościej było wtedy pomyśleć, że ludzie w takiej sytuacji, w jakiej Pani się znalazła – pod presją, w poczuciu zgnębienia, sięgają po alkohol. Alkoholu spróbowałam późno i nigdy nie przesadzałam. Lubię bourbona z piwem imbirowym, czasem wypiję piwo. Nie jestem abstynentką, nie piję nie dlatego, że mam problem alkoholowy. Ale tamten zgubny moment dał paliwo tym wszystkim, którzy mi wtedy źle życzyli. Byłam wściekła na siebie, że do tego dopuściłam. Zwłaszcza że jak potem mi doniesiono, ten poturbowany człowiek przechwalał się: „Specjalnie wjechałem w Jakubowską. Niech płaci odszkodowanie”. Zresztą kilka dni po wypadku przyszedł pod dom i żądał pieniędzy. Mąż mnie natychmiast zawiózł na policję i złożyłam zawiadomienie o tym incydencie.

 Jak doszło do tego wypadku?

Trwały Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, oglądaliśmy w większym gronie finałowy mecz Francja–Włochy. Podczas rozgrywki nastąpiła scena, kiedy Materazzi naubliżał Zidane’owi. Zidane nie wytrzymał, walnął Materazziego z główki i dostał czerwoną kartkę. Siedzieliśmy do późna, piliśmy drinki, jak to się zwyczajnie dzieje. Rano wstałam i czułam się znakomicie, żadnego syndromu „dnia wczorajszego”. Około godziny trzynastej mojej teściowej zachciało się pierogów. Wzięłam samochód i podjechałam do najbliższego sklepu, ale tam pierogów nie było. Podjechałam więc do następnego, gdzie je kupiłam, ale zamiast wrócić tą samą drogą, postanowiłam pojechać lipową aleją. Ślepy traf, przypadek, zrządzenie losu, że znalazłam się w takim miejscu i czasie. Pijany rowerzysta z ręką w gipsie nagle wyjechał z krzaków i uderzył w mój samochód. Wyrzuciło go z roweru, upadł na szybę i zsunął się na maskę. Jechałam wolno, nie miałam więc najmniejszych problemów, żeby zahamować. To był drugi raz, kiedy zapamiętałam, że powiedziałam „kurwa”. Wiedziałam, co się wydarzy. Ktoś zadzwonił po policję, przyjechała. Alkomat pokazał cztery dziesiąte promila. Rowerzysta został skazany przez sąd jako sprawca kolizji, ale to mnie pani prokurator chciała zamknąć. Tylko dzięki komendantowi policji nie trafiłam „na dołek”. Mąż akurat wracał ze Zduńskiej Woli, gdzie pracował jako przedstawiciel handlowy, no i natknął się na mnie, jak stałam z policją. Myślałam wtedy: „Jeszcze i to! Teraz pewnie powiedzą, że jestem alkoholiczką”. Dostałam grzywnę, ale nie za sam wypadek, tylko za alkohol, i zakaz prowadzenia samochodu przez rok. Pani prokurator złożyła apelację i wyrok zmieniono – zakaz na dwa lata. Dodatkowa przyjemność zafundowana mi przez panią prokurator – zdawanie egzaminu na prawo jazdy.

 Zdała Pani?

Za pierwszym razem.

(…) Maciej pół roku po wyjściu z aresztu dostał zawału. W Wigilię. A jesienią 2006 roku przyjechali też po mnie. Tuż przed wyborami samorządowymi,

Spodziewała się Pani?

To się niemal czuło w powietrzu. Od kilku dni przed naszym domem warował samochód z dziennikarzami jednej z gazet. Mieli ordynarny przeciek, że u Jakubowskich coś się wydarzy. Dwa dni wcześniej zaaresztowano Szteligę. No i Holi zaczęła się dziwnie zachowywać. Sunia, która trafiła do Pani zaraz po śmierci Malty. Tak. Kiedy przyjechali mnie aresztować, nie miała jeszcze dwóch lat. Ale trzy dni przed aresztowaniem Holi, widząc, że szykuję się do spania, staje na dwóch łapach i domaga się wejścia do łóżka. Nigdy tego nie robiła, nawet jak była jeszcze szczeniakiem, tak jak Malta spała na dywaniku po mojej stronie łóżka. „Co jest? Co się wydarzy?” – myślę sobie. Położyła się między mną i mężem, wyciągnęła łapy w moją stronę, ja ją za te łapy chwyciłam i tak przespałyśmy trzy noce, bo noc w noc przychodziła do łóżka. No i się wydarzyło. Nie byłam już taka pewna jak mąż, że zaraz wrócę. Dokładnie spakowałam torbę. Dziennikarze kłębili się na ulicy przed domem, głośno komentowali. Sąsiadka ze złości polała ich wodą, a moja wówczas osiemdziesięcioletnia teściowa wyskoczyła do nich i gromko zawołała: „I jeszcze oskarżcie ją o podpalenie Reichstagu”. Bardzo była dzielna. Gdzie Panią zawieziono? Najpierw do Komendy Wojewódzkiej Policji, tam dokonano na mnie wszelkich czynności, jakich się dokonuje na zatrzymanych – zdjęcia, odciski palców i tak dalej. Wylądowałam na tak zwanym dołku.

(…) Zaprzyjaźniona ponoć z Panią Chudzikiewicz mocno Panią obciążyła podczas zeznań w śledztwie, choć potem te zeznania w sądzie wycofała.

Usłyszałam o tym dopiero na jednej z pierwszych rozpraw w Opolu, bo praktycznie, jak to wszystko się zaczęło, nie utrzymywałyśmy ze sobą kontaktu. Byłam bardzo zbulwersowana tym, jak zeznawała i jak się zachowywała w śledztwie. Ale kiedy już w sądzie przełamałyśmy lody i zaczęłyśmy ze sobą normalnie rozmawiać, to powiedziała mi w wielkiej koincydencji: „Byłaś wtedy posłanką, uznaliśmy, że jak cię w to wciągniemy, to może jakoś się z tego wybronimy”. Rządziło SLD, mąż posłanki SLD jest zamieszany w aferę, to przecież SLD i posłanka zrobią wszystko, żeby sprawy zamieść pod dywan – takie widocznie było myślenie.

Ale okazało się, że nie ma Pani takich silnych pleców.

Gdybym je miała, to pewnie takiego ataku by nie wykonano. Musiało być na to przyzwolenie. Podejrzewam, że to był taki styl myślenia: „Nie możemy dopaść Millera, dopadniemy Jakubowską”. Jak już mówiłam, w akcie oskarżenia męża znalazły się zarzuty z paragrafu „funkcjonariusz publiczny”. Jakim funkcjonariuszem publicznym jest mąż posłanki?

 Tłumaczono to jakoś?

W akcie oskarżenia było napisane, że co prawda Aleksandra Jakubowska osobiście nie popełniała przestępstw, ale mąż był jej emanacją na województwo i to on dzięki niej je popełniał. Pytałam w mowie ostatecznej przed sądem, który paragraf mówi o tym, co to jest emanacja.

(…) Jest jeszcze jedna istotna kwestia – przedstawiłam to w sądzie. Kiedy w 2001 roku zostałam wiceministrem, to w ramach podziału zadań dostałam jako wiceminister i sekretarz stanu kilka departamentów do nadzoru, między innymi departament obrony. Przyszedł wtedy do mnie szef tego departamentu, sympatyczny pułkownik, i mówi: „Pani minister, pani musi mieć dostęp do dokumentów niejawnych, bo mamy tu różne takie tajne łamane przez poufne. Konstytucyjny minister taki dostęp ma z racji funkcji, nie musi dodatkowych dokumentów przedstawiać, ale że to pani nas nadzoruje, więc pani musi takie papiery mieć. Trzeba się zgłosić do UOP-u, oni przeprowadzają procedurę”. Czyli już w 2001 roku zaczyna mnie sprawdzać UOP. Kilka dni później przychodzi do mnie miły oficer. Mówi, że powinnam wskazać trzy osoby, które wydadzą o mnie opinię, a oni dalej będą sprawdzać. Podałam im te trzy osoby, które znały mnie długo. Sprawdzali mnie trzy miesiące, w styczniu 2002 roku dostałam „poświadczenie bezpieczeństwa” upoważniające do dostępu do informacji niejawnych stanowiących tajemnicę państwową, oznaczonych klauzulą „ściśle tajne”, czyli był to certyfikat najwyższego stopnia. I jeszcze zaznaczono w nim, iż przeprowadzono w stosunku do mnie „specjalne” postępowanie sprawdzające, a nie „zwykłe”.

A w tym czasie prowadziła Pani przestępczą działalność na Opolszczyźnie…

 I jeszcze wcześniej. Oficer, który wręczał mi to poświadczenie, powiedział: „Sprawdzałem już około czterystu osób, ale jeszcze nikt tak dobrze o nikim nie mówił, jak mówiono o pani”. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: „Trzeba wiedzieć, kogo wskazać”. On też się uśmiechnął. „Myśli pani, że tylko osoby wskazane przez Panią przepytaliśmy? Nie” – odpowiedział. Kiedy z kolei w styczniu 2003 roku przeszłam do kancelarii Leszka Millera na stanowisko szefa gabinetu politycznego, to wtedy procedurę sprawdzającą wobec mnie podjęło ABW. Trwała ona kilka miesięcy. W listopadzie 2003 roku dostałam certyfikat bezpieczeństwa  do informacji „EU Top Secret”. Byłam świadkiem podejmowania decyzji o zbyciu przez Skarb Państwa akcji w spółkach, znaczących decyzji dotyczących prywatyzacji przedsiębiorstw. Miałam więc dostęp do takich danych, które bez większego wysiłku mogły zaowocować sporymi dochodami. I ja w tym czasie prowadziłam działalność przestępczą? I mój mąż? Cała rodzina? I nie wykryły tego służby specjalne, tylko skromna prokuratura w Opolu?

(…) Sąd uznał, że Pani mąż będzie sądzony jako funkcjonariusz publiczny, gdyż działał dzięki wpływom żony.

 Do dziś nie potrafię zrozumieć tych oskarżeń. Był przetarg na ubezpieczenie Elektrowni Opole, wystąpiły tam różne podmioty. Ze względów formalnych przetarg unieważniono, ogłaszono drugi. Potem wchodzi przepis, który mówi, że właściwie tylko broker może ubezpieczać elektrownię. Cztery towarzystwa ubezpieczeniowe tworzą konsorcjum, aby móc ubezpieczać tę elektrownię. Znajdują brokera, który w tym wszystkim uczestniczy. Ma od tego określoną prowizję. Nie rozumiem więc, o co chodzi. Dlaczego spółka, która ma dochód z tej prowizji, zamiast wypłacić dywidendy wyprowadza pieniądze za pomocą jakichś lewych faktur? Po kilku rozprawach, kiedy my, oskarżeni, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, a nie podchodzić jak pies do jeża, że skrzywdziliśmy się wzajemnie, od kolejnej osoby usłyszałam: „Słuchaj, to był 2004 rok, SLD było u władzy. Uznaliśmy, że jak ciebie w to wrobimy, to może uda się to zamieść pod dywan”.

(…) Jak ocenia Pani to, co się wydarzyło? Upadek?

 Tego, co mi się przydarzyło, nie rozpatruję w kategoriach upadku. Ja sobie takich pytań nie zadaję. Mąż rzuca czasem: „Co takiego zrobiliśmy, że jesteśmy tak mocno przez los doświadczani?”. Nie może się z tym pogodzić. Podtrzymuję go na duchu. Upadek byłby wtedy, gdybym była bezdomną alkoholiczką-narkomanką na Dworcu Centralnym. Czasami podejmowałam złe decyzje, czasami znajdowałam się w nieodpowiednim miejscu i o nieodpowiedniej porze, i to wszystko tak się potoczyło. Może miało tak być? Nie staram się rozpatrywać życia w kategorii wzlotów czy upadków. Ale niekiedy myślę, że moje życie to sinusoida: góra–dół, góra–dół.

Fragmenty książki "Lwica na brzegu rzeki" Anita Czupryn, Aleksandra Jakubowska, The Facto, 2016

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.