Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Dlaczego prezes nie powinien zostać premierem, czyli cztery mity i kilka uwag

Obserwuję przetaczającą się w mediach kampanię związaną z możliwymi zmianami na stanowisku premiera i rekonstrukcją rządui {...} jestem przekonana, że zmiana na stanowisku premiera i zastąpienie Beaty Szydło przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego byłaby nielogicznym, nieracjonalnym i przynoszącym szkody rządzącemu ugrupowaniu zabiegiem.

Dlaczego prezes nie powinien zostać premierem, czyli cztery mity i kilka uwag
Beata Szydło i Jarosław Kaczyński
źródło: dziennik.pl

                           1.Premierem powinien zostać przywódca zwycięskiej partii

Pogląd szczególnie lansowany przez Leszka Millera przed wyborami w 2001 r., kiedy wszystko wskazywało na to, że SLD te wybory wygra.  Wynikał on nie tylko z fatalnego stylu rządzenia „z tylnego siedzenia” przez Mariana Krzaklewskiego w czasie czteroletniego premierowania Jerzego Buzka, ale także – to moje podejrzenie, bo pewności nie mam – z cichych obaw Leszka Millera, iż miłościwie wówczas panujący drugą kadencję prezydent Aleksander Kwaśniewski może „wywinąć” mu jakiś numer i nie powierzyć misji tworzenia rządu.

Mogło to być wielce prawdopodobne, bowiem Sojusz, mający szansę osiągnąć taką większość, by samodzielnie stworzyć rząd, stracił ją poprzez przedwyborcze wypowiedzi „człowieka prezydenta”, Marka Belki i musiał stworzyć koalicję z PSL i Unią Pracy.

Gdyby wtedy warunkiem przystąpienia Unii bądź PSL  do koalicji byłoby  otrzymanie stanowiska premiera (przy wsparciu dla takiej inicjatywy prezydenta), mogłaby się powtórzyć sytuacja z 1993 r, kiedy to Sojusz wygrał wybory, a premierem został Pawlak z PSL.

Łączenie stanowiska premiera i szefa rządu nie wyszło Leszkowi Millerowi na dobre i półtora roku przed końcem kadencji (marzec 2004), naciskany przez aparat partyjny, musiał podjąć decyzję – albo premier, albo przewodniczący partii. Zrezygnował z przewodniczenia SLD, a trzy miesiące później został de facto zmuszony do złożenia dymisji. I premierem nie został ówczesny przewodniczący SLD, Józef Oleksy, tylko Marek Belka „prosty” członek SLD.

Na 15 premierów po 1989 roku zaledwie trzech – Leszek Miller, Donald Tusk i Jarosław Kaczyński było szefami partii, które wygrały wybory.

                                    2.Jednoczesne bycie premierem i przewodniczącym partii ułatwia sprawowanie władzy                                                oraz koordynację działań rządu i jego zaplecza parlamentarnego.

Wręcz utrudnia – po jakimś czasie w aktywie parlamentarnym i partyjnym w terenie narasta frustracja wynikająca z przekonania, że premier - przewodniczący zaniedbuje klub sejmowy i partię.

 Obowiązki codziennego administrowania państwem, uroczystości, wizyty zagraniczne i przyjmowanie gości w Polsce, posiedzenia rządu, konferencje prasowe, wywiady sprawiają, że premier - przewodniczący zmuszony jest znacznie ograniczyć swoją aktywność partyjną. Jeżeli w trakcie jego kadencji mają miejsce np. wybory samorządowe czy też wybory do parlamentu europejskiego nie jest w stanie brać w kampanii tak znaczącego udziału, jakby się partia spodziewała, co rodzi kolejne frustracje i rozczarowania i może doprowadzić do żądania rozdzielenia obu funkcji.

                                 3. Do rządu poszli najlepsi, w parlamencie i partii nie ma intelektualnego                                                                       zaplecza, zatem przewodniczący partii musi być premierem, bo to rząd                                                                     wypracowuje koncepcje działania.

Nie bez przyczyny ustrój naszego kraju jest w konstytucji określony jako „parlamentarno - gabinetowy”. Zatem współpraca rządu ze swoim zapleczem parlamentarnym powinna być czymś zrozumiałym i normalnym. Niestety, po jakimś czasie okazuje się, że rząd swoje, a posłowie – swoje.

 Posłowie ugrupowania rządzącego a także koalicyjnego nagle zaczynają dostrzegać, że ich koledzy, którzy zostali ministrami, wiceministrami, szefami ważnych instytucji państwowych i spółek skarbu państwa stają się coraz bardziej niedostępni i szeregowi parlamentarzyści, usiłujący zabiegać u nich o np. jakieś pozytywne działania dla swojego okręgu wyborczego, są traktowani jak uciążliwi petenci, mijani w drodze na trybunę sejmową albo zbywani byle czym w trakcie głosowań, na których rządowi notable muszą być obecni. Rodzi to kolejne frustracje i dążenie do zmian – może rekonstrukcja rządu sprawi, że na ich miejsce przyjdą inni, bardziej empatycznie nastawieni wobec szeregowych kolegów z Wiejskiej i terenu.  Rodzi się bunt, przekonanie, że posłowie są  jedynie maszynką do głosowania, trybikami pomagającymi w dobrym funkcjonowaniu maszyny, ale nie każdy jest koniecznie  niezbędny. Poseł myśli, że może przecież zostać wiceministrem, skoro taki Kowalski, beztalencie i nieuk, nim został; wiceminister – że powinien być ministrem, minister – wicepremierem…ambicje ludzkie już wiele razy stawały się nieobliczalną i ogromnie destrukcyjną siłą, jeśli w porę się nie dało im upustu lub nie okiełznało. No a jeśli w rządzącym ugrupowaniu pojawią się frakcje, dla których rekonstrukcja rządu jest okazją do wprowadzenia „swoich” ludzi do ministerstw i urzędów, to owo oddolne parcie na zmiany czasami już jest nie do opanowania. Klub parlamentarny staje się samoistnym bytem, nie zawsze przyjaznym wobec swojego rządu, czasami nawet usiłującym przeforsować jakieś rozwiązanie wbrew jego programowi i intencjom

                      Dlatego tak ważne jest, kto klub  ”trzyma”  w garści, pilnuje, dyscyplinuje i narzuca kierunki działania takie, aby swój rząd wspomagać, a nie wprowadzać zamieszanie i forsować pomysły, które przyniosą więcej szkody niż pożytku. Nie zawsze jest to przewodniczący klubu, bo i on miewa swoje ambicje, których czasami, nawet dla dobra ogółu, nie jest w stanie powściągnąć.

                                              4. Premier nie rządzi, prawdziwym szefem rządu jest prezes

Nie ma takiej możliwości, by w codziennej praktyce rządzenia szef Rady Ministrów konsultował swoje poczynania z szefem partii. Jest to po prostu fizycznie niemożliwe. Oczywistym jest, iż Beata Szydło realizuje program PiS-u, i jak każdy premier musi mieć na uwadze opinie i propozycje swojego zaplecza parlamentarnego  na czele z jego najważniejszym uczestnikiem. Współpracę z wyznaczonym przez siebie premierem prezes Kaczyński już przerabiał i abstrahując od możliwości intelektualnych Kazimierza Marcinkiewicza, przyczyną jego klęski była zwykła nielojalność i próby realizacji swoich pomysłów, bez konsultacji z politycznym zapleczem. Tutaj mamy do czynienia z kobietą, a ta płeć z lojalności słynie. Nie rozumiem krzyku, jaki wywołuje każda wizyta premier Szydło na Nowogrodzkiej i kontakty z kierownictwem PiS-u.  Z trzech premierów, z którymi miałam okazję pracować, dwóch nie było szefami partii, ale na Rozbrat stawiali się karnie, wiedząc że bez wsparcia  politycznego zaplecza nic nie zdołają zrobić.

            Obserwuję przetaczającą się w mediach kampanię związaną z możliwymi zmianami na stanowisku premiera i rekonstrukcją rządu, i oprócz tego, co napisałam wyżej, z czego – mam nadzieje – wynikają jasne wnioski dla praktyki rządzenia, jestem przekonana, że zmiana na stanowisku premiera i zastąpienie Beaty Szydło przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego byłaby nielogicznym, nieracjonalnym i przynoszącym szkody rządzącemu ugrupowaniu zabiegiem.

          A zatem komu byłoby to na rękę?

Zgodne nawoływania do tej zmiany przez prawie całą opozycję i część mediów nasuwają podejrzenie, iż owa chęć wynika z całkowitej bezradności wobec premier mającej wysokie notowania w sondażach, spokojnej, może nie dziewczyny, ale sympatycznej kobiety z sąsiedztwa. Jarosław Kaczyński jako premier byłby znacznie łatwiejszym obiektem ich  ataków, tym bardziej iż zapewne nie zyskałby takiej sympatii jak Beata Szydło.

Wplątanie Jarosława Kaczyńskiego w codzienne administrowanie państwem, setki nic nieprzynoszących spotkań, które z racji pełnionego urzędu trzeba odbyć, podpisywanie segregatorów dokumentów, posiedzenia rządu itp. sprawi, że może zabraknąć mu czasu na myślenie o państwie, zmianach i dalszych strategicznych działaniach, które przynieść powinny sukces w nadchodzących wyborach – samorządowych, parlamentarnych i prezydenckich.

Gdyby prezydent chciał budować swoje poparcie w jawnej opozycji do rządu, też byłaby mu na rękę zmiana premiera - łatwiej byłoby mu mieć za adwersarza premiera Kaczyńskiego niż Beatę Szydło, i nie chodzi tu o płaszczyznę intelektualną, a raczej wizerunkowo-pijarowską.

I wreszcie w obozie „dobrej zmiany” z Wiejskiej i Nowogrodzkiej jest zapewne grupa polityków, która nie jest zadowolona z siedzenia na „ławce rezerwowych” w drużynie prezesa i która liczy, że jego przeprowadzka z Nowogrodzkiej w Aleje Ujazdowskie dałaby im miejsce w reprezentacji.

Pewnie Jarosław Kaczyński o tym wszystkim, co napisałam, wie lepiej ode mnie  i nie da się podprowadzić różnym  usłużnym dworzanom, sączącym do ucha jad pochlebstw i usiłującym zaszczepić w nim przekonanie, że ważnym politykiem będzie dopiero wtedy, gdy zostanie premierem – bo mu się to należy.

Uczestniczyłam w pracach trzech rządów, obserwowałam osobiście pracę trzech premierów i 8 lat byłam posłanką. Dlatego te wszystkie analizy wystukane na laptopach na redakcyjnych biurkach, w przerwach pomiędzy wymyślaniem opinii „zbliżonych do…”, „wysokich rangą polityków”, „chcącego zachować anonimowość posłów PiS-u” czasami robione po to, by tylko i wyłącznie namieszać, a czasami na konkretne zamówienie, śmieszą mnie niebywale. Ale czasami wywołują irytację i stąd ten tekst. A także z przekonania, że nie może być tak, jak było.

-

Data:
Kategoria: Polska
Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.