Angielski termin „fake news” jest niepotrzebny i bezużyteczny, bo jest kolejnym terminem wymyślonym tylko po to, żeby być terminem, przez co zaciemnia, a nie rozjaśnia. Oznacza po prostu nieprawdziwą wiadomość, czyli kłamstwo. Niczego nie wnosi, poza niepotrzebnym zamętem. Jego obecną popularność zawdzięczamy pewnemu politycznemu paradoksowi zza oceanu: oto lewicowe organizacje w USA umyśliły sobie, że „postprawda” i zarzuty o „fake newsy” będą dobrym orężem w obijaniu Donalda Trumpa, w wyniku czego rzuciły się na niego organizacje tak zwane „fact-check”, których zadaniem jest tropienie i obnażanie „fake newsów”. Jest to ciągle ten sam ideologiczny sos, bo za „fake news” uznają owe organizacje na przykład rzecz tak sporną jak… negowanie wpływu człowieka na globalne ocieplenie. Niemniej Trump uznał – i chyba bardzo słusznie – że najlepiej walczyć z tymi atakami, odwracając role. I zaczął, przy każdym słabiej potwierdzonym oskarżeniu, skierowanym w niego przez ośrodki liberalne, z uporem godnym lepszej sprawy wymachiwać zbitką „fake news”.
Pojęcie zrobiło więc karierę, a na skutek naszych lokalnych zawirowań, lada chwila będziemy mieć projekt ustawy, przewidującej karanie za „fake newsy”. Ten kierunek uważam za niewłaściwy z dwóch powodów: 1) konsekwencje widma drakońskich kar mogą przynieść więcej złego niż dobrego, kiedy wygenerują cenzurę i autocenzurę 2) są regulacje prawne, obejmujące rozpowszechnianie kłamstwa; „fake news” w porządku prawnym byłby jedynie jakąś mętną kłamstwa podkategorią.
Nieodzowną cechą współczesnych debat publicznych jest to, że nie traktują one o istocie problemu – nie inaczej jest w przypadku debaty o „fake newsach”. Otóż moim zdaniem istotą problemu wcale nie jest to, że fałszywe wiadomości są publikowane, tylko to, że są popularne. Nie zdumiewa to, że jakieś kłamstwa się w przestrzeni publicznej pojawiają, ale to, że są one tak szeroko lubiane. Nie sam fenomen więc, ale jego skala jest ważna!
Zbija się tę sprawę bardzo prosto, mówiąc: ludzie rozpowszechniają „fake newsy”, bo są okłamywani – wierzą w ich prawdziwość, nie mając możliwości (chęci, czasu), żeby je weryfikować. Moim zdaniem to wierutna bzdura.
Gdyby było tak, jak powyżej się twierdzi, to portale wielokrotnie przyłapane na rozpowszechnianiu fałszywych wiadomości traciłyby popularność, a one ją zyskują (najlepszym przykładem jest Sok z Buraka). A raz rozpowszechniony „fake news”, po oczywistej weryfikacji, byłby przez użytkowników usuwany z „tajmlajnów” z przeprosinami – a to się faktycznie zdarza, ale w drodze wyjątku, nie reguły. Regułą jest pójście w zaparte.
To jest właśnie istota zjawiska, o której chcę napisać – „fake newsy” nie znikną pod rygorem żadnych sankcji, bo użytkownicy sieci bardzo je lubią i doskonale się z nimi czują. Czym bardziej plemienna będzie debata publiczna, tym lepiej będą się miały „fejki”, bo tym mniej przestrzeni będzie dla rozumu, a tym więcej dla emocji. A osobnik z jednego plemienia, przyłapany na fejkowym występku, natychmiast zareplikuje, że „oni też kłamią, tak trzeba z nimi wygrać”.
Nie tylko podziały polityczne są tu ważne, rzecz jest naturalnie dużo głębsza. Przekaz w Internecie ulega coraz większemu umasowieniu (musi ulegać, bo tu jedyną wartością są lajki i kliknięcia), a człowiek masowy – za Ortegą idąc – to taki człowiek, któremu wystarcza pierwsze przedłożone wyjaśnienie; od niemasowego człowiek masowy właśnie tym się różni, że ten pierwszy drąży bo chce poznać prawdę, ten drugi nie.
Ortega Y Gasset bał się, że cywilizacja naukowo-techniczna prowadzi do tryumfu człowieka masowego; całe szczęście, że nie dane mu było żyć w czasach mediów społecznościowych, bo zanim zdążyłby swoje refleksje ująć w eseistyce, umarłby na zawał serca.
Niech nie było tak słodko, że tu tylko Sok z Buraka przywołuję, jakoby sugerując, że podatność na „fake newsy” dotyczy jednej opcji politycznej – otóż nie, ta podatność jest ponadpolityczna. W ogóle sądzę, że poglądy polityczne nie mają tu nic do rzeczy, a sprawa tkwi głębiej, w charakterze – jedni mają w sobie tę wolę, żeby głosić tylko to, co jest prawdą, inni (większość) nie. Pewnie proporcje pomiędzy tymi dwoma typami rozkładają się dokładnie po równo wśród głosujących na PIS, PO, Kukiza, Nowoczesną itd.
Przykład? Proszę bardzo, zachwyt prawicy nad Wałęsą, który do Olejnik zwrócił się słowami „co pani pierdoli”. Wiadomość gruchnęła, zawyły wszystkie portale, gazety sprawę opisały, przy czym był to oczywisty fejk: Wałęsa powiedział „co pani pieprzy”, co słychać na ogólnie dostępnych filmikach. Kiedy to jednak – niedługo po programie – próbowałem wyjaśnić na moim Twitterze, prawie nikt nie był tym zainteresowany, podczas gdy wersja "fejkowa" biła rekordy popularności. A różnica pomiędzy tymi dwoma słowami jest zasadnicza i ci, którzy się chwycili wersji ostrzejszej, doskonale tę różnicę rozumieli.
Albo afera z prof. Rzońcą, który rzekomo wykazał się ignorancją i zrobił szkolny błąd w działaniach na procentach – rzecz szalejąca po prawicowym Internecie przez kilka dni, a bzdurna jak się patrzy, bo Rzońca żadnego matematycznego błędu nie popełnił.
I tu warto wrócić do ustawy o fejkach – karać za te dwa powyższe przykłady, czy nie karać? Czy jeśli ktoś nie rozumie, że profesor nie zrobił błędu i rozpowszechnia informację o tym, że zrobił, podpada pod ustawę? Jeśli ktoś nie dosłyszał Wałęsy i przekręcił jego słowa? Jeśli ktoś w końcu operuje zdaniami, które są na pograniczu informacji i opinii (jak to często robi Sok z Buraka), gdzie właściwie jedno od drugiego jest nieodróżnialne? To konkretne pytania, na które ustawa o fake newsach musiałaby odpowiedzieć. Na razie odpowiedzi nie słychać.