Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Co by tu jeszcze?

Władza zapowiedziała referendum nad zmianą konstytucji nie proponując niczego, nad czym faktycznie można by głosować. Może więc trzeba jej pomóc?

Co by tu jeszcze?
Pałac Belweder w Warszawie
źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File%3APa%C5%82ac_Belweder_w_Warszawie.jpg, By Mkos (Own work) [CC BY-SA 3.0 pl (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl/deed.en)], via Wikimedia Commons

Ale o co chodzi?

Miłościwie nam panująca ekipa rządząca nie przepada za obecną konstytucją, czego nigdy specjalnie nie ukrywała. Zarzuca jej m.in. postkomunistyczne pochodzenie, generowanie sporów kompetencyjnych między organami państwa, ochronę interesów grup nacisku i jeszcze parę innych brzydkich rzeczy. W związku z tym władza przymierza się do zmiany ustawy zasadniczej. I tutaj pojawia się pewien problem: wiemy, co władza chce zmienić, ale nie wiemy, na co chce zmienić. Sprawa komplikuje się tym bardziej, że nad tym nowym czymś mamy głosować w referendum w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Pewną ulgę przynosi fakt, że zgodnie z Rozdziałem XII ustawy zasadniczej, suweren nie ma prawa zgłoszenia wniosku o zmianę konstytucji, więc całe referendum ma charakter niezobowiązującej nikogo do niczego burzy mózgów. Taki z nas, “wszystkich obywateli Rzeczypospolitej”, suweren.

Jedna część sceny politycznej zapatrzona jest daleko za Atlantyk i, pokrzykując “Juesej, Juesej!” w amerykańskich rozwiązaniach ustrojowych pokłada nadzieję. Dlatego też optuje ona za systemem prezydenckim, w którym to w urzędzie głowy państwa skupia się pełnia władzy wykonawczej. Choć druga strona sceny politycznej broni dziś konstytucji jak, nomen omen, niepodległości, to jeszcze niedawno sama była gotowa ją zmieniać. Zamiast jednak patrzeć hen daleko, wolała zastosować niemieckie rozwiązanie kwestii podziału kompetencji naczelnych organów państwa i wprowadzić system kanclerski, gdzie głowa państwa pełni funkcje reprezentacyjne, a realna władza skupia się w rękach szefa rządu. Mimo że obie propozycje zmierzają w zupełnie różnych kierunkach, to wynikają ze słusznej refleksji, że legitymacja władzy prezydenta i premiera nie przekłada się na jej zakres. Jak to wygląda w praktyce? Prezydent wybierany jest w wyborach powszechnych i bezpośrednich na okres 5 lat. Ma więc największą legitymację do rządzenia ze wszystkich organów państwa, większą nawet niż parlament, bo kadencja głowy państwa jest o 25% dłuższa. Natomiast szef rządu żadnej kadencji nie ma, ale nie może jednorazowo być premierem dłużej niż trwa kadencja Sejmu, czyli 4 lata. Wybierany jest pośrednio, bo musi uzyskać wotum zaufania od posłów, ale kandydata na premiera może prezydentowi zaproponować każdy, nawet “formalnie zwykły poseł”. Widać więc, że podstawy, na których opierają się kompetencje obu urzędów, nie są sobie równe. Podobnie jest z samymi kompetencjami, tyle że zakres władzy prezydenta jest znacznie mniejszy niż premiera. I stąd “szorstkie, męskie przyjaźnie”, kłótnie o krzesło i inne przykłady kopania się po kostkach głowy państwa i szefa rządu. Ustrojodawcy omsknęła się ręka, kiedy kroił tort dualizmu egzekutywy, i skutki tego całe państwo odczuwa do dziś.

Drobna zmiana

Ja, jako porządny obywatel, zatroskany o dobro Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, chcąc odciążyć władzę w jej ciężkiej doli kierowania państwem, podsuwam rządzącym autorską propozycję drobnej zmiany. Zamiast kopiować jakieś zagraniczne rozwiązania i przebudowywać cały system, można by dokonać jednej poprawki w ustawie zasadniczej, w której można się doszukać podobieństw do krajowych ustrojowych rozwiązań z XVI stulecia. Chodzi mi mianowicie o art. 127 ust. 2, który brzmi: “Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany na pięcioletnią kadencję i może być ponownie wybrany tylko raz”, a mógłby brzmieć: “Prezydent Rzeczypospolitej jest wybierany na nieograniczoną w czasie kadencję i nie może być wybrany ponownie”. Gdyby chcieć to ująć mniej formalnie, można by powiedzieć, że prezydent pełni urząd dożywotnio. Ale konstytucja jest aktem prawnym, więc nie może być pisana językiem potocznym. Kadencja “nieograniczona w czasie” a nie “dożywotnia”, ponieważ nieodpowiedzialnym byłoby zmuszanie raz wybranej osoby do pełnienia tej funkcji za wszelką cenę. Prezydent ma przecież możliwość ustąpienia ze stanowiska np. ze względu na zaawansowany wiek lub problemy zdrowotne uniemożliwiające wykonywanie obowiązków. Oprócz samodzielnej decyzji prezydenta istnieje także możliwość usunięcia go ze stanowiska przez Trybunał Stanu. I dlatego właśnie określenie kadencji jako “dożywotniej” byłoby nadużyciem. Tak na marginesie, może ktoś wie, czemu mówi się o władzy “dożywotniej”, jak np. pozbawienie wolności, a nie o władzy “dozgonnej” jak np. przyjaźń czy wdzięczność? Wracając do kadencji prezydenta, mogłoby się okazać, że jakiś bezwzględny jurysta uznałby, że “kadencja dożywotnia” oznacza jednoczesny koniec życia i pełnienia urzędu, a w takim razie ustąpienie lub usunięcie prezydenta ze stanowiska bez usunięcia go z grona żyjących byłoby złamaniem konstytucji. Ponieważ pomysł jest mój, a ja nie uważam, że wycofanie się z życia politycznego musi oznaczać wycofanie się z życia w ogóle, dlatego proponuję określić kadencję jako “nieograniczoną w czasie”, a nie “dożywotnią”. Gdyby prezydenci pełnili urząd do śmierci, to zapis o niemożności ponownego wyboru byłby pozbawiony sensu. Ponieważ jednak prezydentura to nie wyrok, który ciąży do końca życia, ograniczam prezydentowi prawo bycia wybranym do jednego tylko razu. Jeśli zrezygnuje lub z niego zrezygnują, więcej szansy mieć nie będzie.

Co dałaby taka zmiana? W momencie objęcia urzędu, prezydent mógłby całkowicie odciąć się od dotychczasowego zaplecza politycznego. Po prostu nie byłoby mu ono już do niczego potrzebne. Nie musiałby trząść portkami ze strachu, czy partia wystawi go jako kandydata na drugą kadencję, albo czy da mu jakąś intratną fuchę po zakończeniu prezydentury. Głowa państwa nie musiałaby też przymilać się elektoratowi, licząc na jego głos w kolejnych wyborach. Prezydent robiłby swoje, nie będąc niczyim popychadłem. Szef rządu nie byłby dla głowy państwa żadnym partnerem do konfliktów, bo “prezydentem się jest, a premierem się bywa”. Głowa państwa miałaby, a w zasadzie ma już teraz, legitymację do pełnienia swojej funkcji dłużej niż obecnie, a jednocześnie konstytucja na tyle oszczędnie wyposaża go w uprawnienia, że prezydentura nie przeobraziłaby się w dyktaturę. Zresztą dyktaturze konstytucja jest obojętna.

Polska drugim Watykanem

Zaproponowana zmiana pociągałaby za sobą pewne trudności, z których trzeba sobie zdać sprawę możliwie wcześnie. Mnie do głowy przychodzą dwa problemy, ogólny i szczególny. Ogólny można by nazwać “bezkrólewiem”. W przeciwieństwie do dziedzicznych monarchii, gdzie następca tronu jest powszechnie znany, i w przeciwieństwie do republik, gdzie długość kadencji jest z góry określona, w Polsce byłoby trzeba politycznie zagospodarować czas między końcem kadencji jednego prezydenta, a początkiem kadencji następnego. Rozpisanie wyborów, prowadzenie kampanii, zbieranie podpisów, wyłanianie kandydatów i samo głosowanie zajmują czas, w którym ktoś musiałby obowiązki głowy państwa pełnić. WIceprezydent? Marszałek Sejmu? Marszałek Senatu? No bo chyba nie prymas? Rzeczpospolitańskie interregnum byłoby podobnym zjawiskiem do watykańskiego sede vacante, które trwa od opróżnienia papieskiego tronu do wyboru nowego papieża, ale wymagałoby własnych rozwiązań systemowych.

Drugim problemem, tym szczególnym, jest to, czy osoby do tej pory pełniące urząd prezydenta mogłyby się ubiegać o prezydenturę według nowych zasad. Moim zdaniem nie. Jeśli ktoś choć raz został wybrany na urząd głowy państwa, to nie spełniałby warunku, że prezydent “nie może być wybrany ponownie”. I nie ma znaczenia, że ten ktoś był prezydentem w czasie, kiedy obowiązywały inne zasady. Spodziewam się jednak, że wszyscy ci, którzy sprzeciwiali się pomysłowi Prawa i Sprawiedliwości, aby ograniczyć do dwóch liczbę kadencji wójtów, burmistrzów i prezydentów miast wliczając wszystkie dotychczas pełnione i powoływali się na zasadę niedziałania prawa wstecz, teraz równie zaciekle broniliby prawa Andrzeja Dudy do ubiegania się o prezydenturę na nowych zasadach.

Komu to potrzebne?

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zaproponowana przeze mnie zmiana nie wejdzie w życie. Żadna partia jej nie poprze, żadna partia nie chce, aby jej polityk wybił się na niezależność. Chcę pokazać, że władza nie przedstawiła żadnych propozycji, które ma do zaoferowania społeczeństwu. Czy dlatego że żadnych nie posiada? Czy też może ma, ale są tak kontrowersyjne/kiepskie, że rządzący nie chcą ich upublicznić. Jeśli prawdziwa jest pierwsza opcja, to warto przygotować własne rozwiązania, aby władza miała z czego wybierać. Jeśli jednak prawdziwa jest druga opcja, to tym bardziej trzeba się przygotować i kontrować propozycje.

Jak ktoś coś ma, niech pisze!

Data:
Kategoria: Polska
Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.