Progi słynnej biblioteki uniwersytetu w Oxfordzie przekroczyłem niedługo po studiach jako stypendysta Jagiellonian Foundation. Postanowiłem sprawdzić, który z polskich pisarzy ma najwięcej pozycji w tej jednej z najbardziej prestiżowych bibliotek europejskich. I niespodzianka. Nie Sienkiewicz ‒ choć nasz pierwszy literacki noblista był bardzo wysoko. Nie Lem, choć i ten miał tam masę swoich książek. Nie Mrożek. Liderem był mieszkający na Wyspach Brytyjskich historyk i popularyzator polskich dziejów Józef Garliński. Ten żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie angielskiego nauczył się już jako dorosły, mówił z wyraźnym akcentem, ale ożenił się z Irlandką, która czuwała nad absolutną poprawnością językową licznych książek męża, wydawanych ‒ Bogu dzięki z punktu widzenia naszych interesów ‒ w mowie Szekspira. Garliński początkowo zajmował się mocno działaniem na rzecz polskich kombatantów, ale kiedyś przegrał wybory na szefa jednej z organizacji grupujących byłych żołnierzy PSZ, obraził się i zajął... pisaniem. Błogosławiona porażka niczym „błogosławiona wina” w powieści Zofii Kossak-Szczuckiej pod tym samym tytułem. Ten wysoki chudzielec, pisarz, żołnierz, którego miałem okazję poznać w „polskim Londynie” pod koniec lat 1980. walczył w Zjednoczonym Królestwie i szerzej: na rynkach anglosaskich o dobre imię Polski piórem. Z tym piórem to metafora. Pan Józef zamienił karabin na maszynę do pisania i uczynił to ku chwale Rzeczpospolitej.
Przypomniałem sobie o tym Oksfordzie przy okazji corocznego „Salonu Książek” w Genewie czyli targów książkowych w tej frankofońskiej aglomeracji. Wystawiały się najbardziej prestiżowe wydawnictwa ze świata języka francuskiego, od Quebecu po Brukselę, od Paryża po francuskojęzyczne kantony Szwajcarii. Ale były też stoiska Afryki czy jej państw, jak Maroko. Nie była to tylko literatura krajów frankofońskich, ale też obca, wydawana po francusku. Spędziłem tak parę godzin i znalazłem raptem... jedną książkę polskiego autora. To nieśmiertelny „Faraon” Bolesława Prusa, wydany przez L'Atalante z Nantes do zakupienia za 35 euro (przelicznik: 10 CHF = 10,5 euro). I to by było na tyle. Francuskich przekładów literatury rosyjskiej czy czeskiej (Hašek, Čapek, etc.) było dużo więcej. Szkoda.
Wieczorem przed snem w tejże Genewie czytam wiersze Tadeusza Gajcego. Przed laty w Londynie opublikowałem po angielsku teksty o swoich polskich twórcach: o Marku Hłasce i Gajcym właśnie. Zakończyłem go retorycznym pytaniem czy można zazdrościć młodszym i zmarłym. A teraz na genewskim bruku czytam wiersz poety ze środowiska „Sztuki i Narodu” o żołnierzu niosącym mogiłę pod swym hełmem ‒ przez czas...
To ważniejsze niż uczony Oksford czy bogata Genewa. Dla mnie znacznie ważniejsze.
*tekst ukazał się w miesięczniku „wSieci Historii” (czerwiec 2017)