Od zakończenia szczytu Unii Europejskiej w Rzymie minął przeszło tydzień. „Deklaracja Rzymska” obowiązuje, ale próba sił w Europie między „starą” a „nową” Unią jest faktem. Tak zresztą, jak turbulencje między poszczególnymi, a zwłaszcza dużymi bogatymi, krajami „Piętnastki”. To polityczne przeciąganie liny nie zawsze jest widoczne, ale ma miejsce cały czas. Jednocześnie Niemcy wykorzystują Brexit do zwiększenia wpływów swojego narodowego przewoźnika – Lufthansy na europejskim rynku przewozów pasażerskich. Skądinąd szereg branż gospodarki stara się, we własnym interesie, Brexitu nie zauważać tak, aby mimo wszystko można było powiedzieć business as usual.
Europa czeka na wybory w RFN
„Deklaracja Rzymska” niespodziewanie staje się ważniejsza niż początkowo sądzono. bowiem w pierwszych tygodniach tego roku unijne elity wraz z państwami członkowskimi UE założyły, że szczyt w Rzymie będzie głównie eventem i ukłonem w stronę historii, a poważny dokument o przyszłości Starego Kontynentu wypracować miano na czerwcowym brukselskim szczycie UE. Z tych zapowiedzi nie zostało nic. Milcząco – i skądinąd słusznie – uznano, że planowanie przyszłości UE może rozpocząć się nie PRZED a PO wyborach w Niemczech. Cóż, jest rzeczą istotną czy we wrześniu Frau Kanzlerin będzie po raz czwarty szefem niemieckiego rządu, czy też po raz pierwszy Martin Schulz. Choć w gruncie rzeczy różnice między prawicą (sic!) SPD, którą, o paradoksie, reprezentuje były dwukrotny przewodniczący PE i centrum, – a może nawet centrolewicą CDU, którą wyraża Angela Merkel, nie są aż tak olbrzymie. Wielokrotnie większe istnieją między Marin Le Pen a Emmanuelem Macronem: to rzeczywiście przepaść w poglądach i na Francję, i na ekonomię i na Unię. Tyle, że wiadomo kto wygra nad Sekwaną i Loarą: socjalistyczno-liberalny Macron, ale nie wiadomo kto wygra nad Renem i Sprewą. W polskim interesie lepsza byłaby Angela Merkel, bo mimo wszystko i ona sama, i zwłaszcza jej potencjalna koalicja (z dość prawicowymi, patrząc na historię, zielonymi i liberałami) byłaby trochę bardziej sceptyczna wobec Moskwy niż czerwono-czerwona koalicja socjaldemokratów z SPD i postkomunistów z „Die Linke”. Ale nie można przecież wykluczać, że tym razem możemy nie mieć wyborczego szczęścia ‒ jak mieliśmy w listopadzie 2016 roku w USA .
Europa dwóch czy wielu prędkości?
Modny temat „Europy dwóch prędkości” będzie coraz bardziej modny, bo wyraża pewne oczekiwania – albo mrzonki – unijnych elit, a może ściślej, największych i (lub) najbogatszych państw UE, które w perspektywie problemów gospodarczych oraz tych związanych z polityką imigracyjną, chcą „uciec do przodu” i być „na swoim” bez dzielenia się procesem decyzyjnym z krajami biedniejszymi, mniejszymi i generalnie „nową” Unią. Stąd też racje wyrażane w zeszłym roku przez szefów MSZ: RFN, Francji i Włoch, ale też Belgii, Holandii, Luksemburga, które najbardziej spektakularnie wyrażał ówczesny minister spraw zagranicznych Niemiec ‒ dziś świeżo wybrany prezydent – Frank Walter Steinmeier. Bo tak naprawdę ostatnie spotkanie w Wersalu w składzie: Paryż, Berlin, Rzym, Madryt było tylko powtórzeniem odpowiedzi szefów MSZ sześciu krajów założycielskich Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali (z czerwca 2016) na fatalną decyzję o Brexicie.
Rzecz w tym, że ze względów zasadnych i oczywistych, z punktu widzenia polskiej racji stanu, koncepty „Europy kilku prędkości” i „Europy dwóch prędkości” są złe. Powinniśmy precyzyjnie wskazać o jakie ograniczenia chodzi i, uwaga, w jaki sposób różnią się one między sobą, albowiem znów zagrożenie nie jedno ma imię. Jest merytoryczna różnica między „Europą dwóch prędkości” a „Europą kilku prędkości”. Ta ostatnia jest dla nas najgorszym scenariuszem, ale jej koleżanka ‒ „Europa wielu prędkości” również jest dla nas niekorzystna, choć z całą pewnością problem, który stwarza jest nieco mniejszy. Europa podzielona na asymetryczne części, owa „Europa dwóch prędkości” jest najgorszym rozwiązaniem, bo de facto petryfikuje podział UE na Europę „A” czyli „starą Unię” (dawna „Piętnastka”) i Europę „B” czyli „nową Unię”. Europa dwóch prędkości to utrwalenie konsekwencji dwubiegunowego podziału Europy i świata w czasach komunizmu. Bogata Europa versus biedna Europa – to najkrótszy opis Europy dwóch prędkości.
Podział Europy to prezent dla Kremla
Europa wielu prędkości jest fatalna dla naszego regionu – wprowadza jednak trudniejszy do wykorzystywania przez opozycję podział na różne podgrupy w ramach UE, w których kryteria uczestnictwa w danej grupie wykraczają poza podział na strefę euro i kraje spoza eurolandu czy tez strefę bezkrytycznej akceptacji dla Europy federalistycznej i „Europę wątpiących”.
Patrząc na to merytorycznie, Europa paru prędkości już istnieje, bo przecież mamy strefę Schengen i kraje spoza niej, niektóre z własnego wyboru, jak Irlandia, a inne z konieczności, jak Bułgaria i Rumunia. To samo przecież jest z eurozoną.
Recz w tym, że ci którzy dziś głoszą potrzebę sformalizowania, zinstytucjonalizowana Europy dwóch czy paru prędkości de facto przyczyniają się, całkowicie obojętnie od ich intencji do jeszcze większej segmentacji Starego Kontynentu, do podziałów i konfliktów, których beneficjentem jest polityczny Wschód czyli Federacja Rosyjska. To swoisty chichot historii, że ci, którzy teraz szermują hasłami Europy, europejskiej jedności, jeszcze więcej eurointegracji, czy wręcz Europy federalistycznej w politycznej praktyce jawią się wręcz jako owej europejskiej jedności … grabarze.
Bo dziś Unia dramatycznie potrzebuje prawdziwej jedności. Jedności nie tyle wymuszonej, a raczej jeszcze wciąż wymuszanej w kontekście obligatoryjnego przyjmowania uchodźców (imigrantów), ale jedności opartej o programowe, gospodarcze, socjalne i geopolityczne „minimum minimorum”.
Europejski „curva pericolosa”
Jeżeli rosyjskie wpływy w Europie rosną, mimo coraz większej słabości państwa Putina, to właśnie dlatego, że nasilają się w Europie tendencje odśrodkowe. Są one następstwem odgórnego, eurobiurokratycznego unijnego wymuszania jedności dla poronionych, bo ideologicznych, nienaturalnych koncepcji zmniejszania władzy państw narodowych – państw członkowskich UE na rzecz brukselskiego molocha. Wszyscy jednak, nie tylko specjaliści, wiedzą, że w politycznej praktyce owo przenoszenie kompetencji do Brukseli oznacza... dawanie jeszcze więcej realnej władzy i prerogatyw Berlinowi, któremu czasem towarzyszy przyzwoitka z Paryża... Podkreślam: przyzwoitka.
To wszystko warto wiedzieć w kontekście debaty o Europie dwóch czy też paru (wielu) prędkości. „Deklaracja Rzymska” wcale nie zakończyła tej debaty. Rzym był tylko pewnym etapem, przystankiem na drodze, która z polskiej perspektywy raczej wiedzie pod górę, nie z górki. I jest na niej wiele tego, co Włosi nazywają curva pericolosa ‒ „niebezpieczne zakręty”. Brzmi to, jak brzmi...
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (03.04.2017)