Z izraelskich posterunków na granicy z Libanem jadę drogą między miejscowościami Zefhat a Ushalav. Po lewej jeszcze miasto ha-Sharon. Wreszcie Nahariya, gdy wchodzę do Galilee Medical Center położonego 10 kilometrów od granicy Izraela z Libanem, przypominam sobie toczącą się w Tel-Avivie i Jerozolimie dyskusję, że czasem rosyjski powinien stać się oficjalnym językiem państwa Izrael. Tutaj w miejscowym szpitalu witają napisy w trzech językach: hebrajskim, arabskim i właśnie rosyjskim. Cóż, 70 lat temu po wiekach nieobecności odradzała się izraelska państwowość, bardzo poważnie dyskutowano czy drugim językiem Knesetu nie powinien być polski: olbrzymia część aktywnych politycznie ojców żydowskiego państwa wywodziła się z Ziem Rzeczpospolitej. W samym szpitalu napisy są po hebrajsku, czasem po angielsku (chyba dla gości oficjalnych) i arabsku, ale już informacja, że... nie wolno palić jest w języku Puszkina i Putina („Nie nada kurit”, czy coś w tym rodzaju). Za złamanie przepisu grozi kara 1000 szekli (równowartość aż 1100 złotych!). Retoryczne pytanie: dlaczego akurat ten napis musiał być po rosyjsku? Skądinąd tym językiem posługuje się spora część izraelskich żołnierzy, co ponoć ma im przeszkadzać w lepszym integrowaniu się z młodymi Żydami z Izraela służącymi w armii. Odwiedzam parę szpitalnych sal: mężczyźni w różnym wieku ze śladami po kulach, wszyscy muzułmanie. Jednemu z nich właśnie operowano rękę, łącząc nerwy zharatane serią z karabinu maszynowego.
Izraelski szpital, chrześcijański dyrektor czyli „ludzie opiekują się ludźmi”
W szpitalu kierowanym przez Araba-chrześcijanina Masouda Barouma leczeni są zarówno żydzi, jak i muzułmanie, chrześcijanie i Druzowie. Może dlatego, że przy wejściu do szpitalnego kompleksu widnieje napis w języku hebrajskim: „Ludzie opiekują się ludźmi”. A może też dlatego, że Izraelowi opłaca się propagandowo pokazywać, że leczą rannych muzułmanów i w ten sposób ocieplać swój wizerunek w świecie. Fakt, że Tel-Aviv pomaga rannym bez zróżnicowania narodowości i religii, jest istotny – zwłaszcza, gdy w tym szpitalu leczy się ofiary konfliktu. Baroum podkreśla: „ten szpital jest bardzo ważny dla państwa Izrael” i dobrze odgrywa swoją rolę podkreślając, że w Knesecie jest 13 Arabów oraz: „Arabowie i Żydzi pracują razem, żyją razem”, by płynnie przejść do mówienia o... arabskich winach w izraelsko-palestyńskim konflikcie.
Budynek ma ochronę: mężczyźni po cywilnemu i młoda, tęga żołnierka z karabinem. Przynajmniej oni rzucają się w oczy. Szefowie Western Galilee Hospital z dumą podkreślają, że szpital przygotowany jest na atak broni niekonwencjonalnej (w domyśle: chemicznej) i ma plan ewakuacji.
Tel-Aviv: inny świat
Długa podróż do Tel-Avivu. Przyjazd do kompletnie innego świata. Tam, przy granicy z Libanem umocnienia wojskowe, okopy, posterunki, punkty obserwacyjne, szpital, ranni, tu „Mike's place” czyli sportowy pub, gdzie młodzi ludzie, miejscowi turyści oglądają Gran Derby czyli hit hiszpańskiej ligi Barcelona-Real. Słychać dużo hiszpańskiego. Ciekawe czy ci hiszpańskojęzyczni tu pracują, czy zwiedzają. Chyba raczej to pierwsze. Obok strefa skupienia wokół telewizora, emitowany jest mecz rugby Anglia-Australia. Albion leje kangurów, Commonwealth Games to fikcja, przynajmniej w sporcie. W hotelu nad morzem przeglądam „The Jeruzalem Post”. Na pierwszej stronie problemy koalicji rządowej, fotografie premiera Netanyahu, stary lis, pewnie i tym razem mu się uda; obok informacja o przesłuchaniach członków jego rodziny, nie może zabraknąć informacji o Fatahu czyli palestyńskiej formacji politycznej, z której wywodzi się prezydent autonomii Abbas.
Nazajutrz, w pracowitym dniu, kolacja z posłami głównej rządzącej partii Likud. Prawicowe ugrupowanie, którego charyzmatycznym liderem jest Benjamin „Bibi” Netanyahu. Kilka młodych posłanek, jedna z nich, po trzydziestce, dopiero co wyszła za mąż. Ale jest też i senior po kilku kadencjach w Knesecie z polskimi korzeniami starannie wymawiający polskie słowa i zwroty nauczone przez babcię pochodzącą z Sosnowca. Niedawno zresztą odwiedził Polskę ze swoją trzecią żoną i najmłodszym, piątym dzieckiem – paronastoletnią córką.
Na opowieściach o Izraelu, Polsce, polskich Żydach i świetnych anegdotach o Szewachu Weissie szybko płynie czas w czczym „Kitchen Market Restaurant”.
Kibuc z... Wałęsą
Wizyta w kibucu. Swojski zapach gnojówki. Oprowadza Pani Tadi. Jej rodzice, z dwustoma innymi Żydami-socjalistami, zakładali w 1949 roku ten kibuc. Oczywiście ma polskie korzenie, ojciec pochodził z Grodna. Tadi wspomina, że był to czas, kiedy imiona żydowskie zastępowano izraelskimi. „Jadalnia była jak synagoga” mówiąc, że tam obchodzili szabas, żydowskie święta, tam się bawili. Najczęściej wtedy używane języki to, wymienia w kolejności: polski, rosyjski, hebrajski i jidysz. Kibuc tworzyli ludzie, którzy, jak podkreśla moja przewodniczka, „wszystko stracili w Holokauście”. Dzieci odseparowane były od rodziców – takie było założenie we wszystkich kibucach w Izraelu – mogły spędzić z nimi jedynie trzy godziny w tygodniu. Budżet kibucu był wspólny: w zależności od sytuacji ekonomicznej kibuc decydował, ile pieniędzy odda poszczególnym ludziom.
Na ścianie widnieją fotografie: jest królowa Belgii, jest gwałtownie gestykulujący Lech Wałęsa.
Opuszczam kibuc. Jeden z wielu. Ten też stanowi fragment specyficznej, ale heroicznej najnowszej historii Państwa Izrael. Nie można sobie bowiem wyobrazić początków, pierwszych dekad nowego żydowskiego państwa bez kibuców, bez ich walki trochę czasem z pustynią, a trochę nad stworzeniem nowego-starego narodu.
Jak dobrze, że jest Nazaret...
Wyjeżdżam na drogę początkowo na Akko i Hajfę. Tę Hajfę opiewaną kiedyś przez Marka Hłaskę. Byłem przed laty w tej oazie bezpieczeństwa, spokoju i słońca i zapamiętam ją chyba na zawsze. Po lewej droga na Shaderot, potem już tylko na Hajfę. Ale najpierw trzeba minąć Hagoate, Lachom...
Wreszcie droga do Nazaretu. Nazwa wpisana w dzieje chrześcijaństwa. Po lewej szosa na Afek, po prawej Bin-Al Maksur, Alton HaGalil. Wreszcie miasto Nazaret, mające swoje miejsce w dziejach ludzkości. Dwupoziomowy kościół pod wezwaniem, a jakże, świętego Józefa. Przy wejściu Mater Ecclesiae, Jan XXII, ogłoszenia w dwóch językach: angielskim i włoskim, ale już ulotki po arabsku. Wielka, pusta świątynia, ani żywego ducha, ekspresyjne rzeźby Drogi Krzyżowej. Puszka na ofiary wiernych, apel o szczodrobliwość w pięciu językach europejskich: po angielsku, włosku, hiszpańsku, francusku i niemiecku. Wreszcie trochę ludzi, głównie chrześcijan z Indii. Porusza mnie te kilkadziesiąt minut, spędzone w ciszy, bez nieznośnej komórki. Nagle to co naprawdę ważne znów staje się ważne, a to co w gruncie rzeczy bez znaczenia jest na swoim, mało istotnym miejscu. Zatrzymanie w biegu. Dobrze, że jesteś, Nazarecie! Opuszczam Nazaret. Droga do i z tego świętego miejsca wiedzie ekstremalnie krętymi i wąskimi uliczkami. Kierowca dokonuje cudów, tłum gapiów patrzy, kiedy mu się w końcu nie uda. Jednak dostaje brawa.
Powrót do Jerozolimy. Przez Tel-Aviv, ale w końcu jestem w Jeruzalem. Czy wszystkie drogi w tym kraju prowadzą do miasta największych religii świata?
*tekst, który ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (02.01.2017)