Fronda.pl: Jak należy interpretować działania Władimira Putina, który jednak nie wydali amerykańskich dyplomatów z Rosji w ramach odwetu na Stanach Zjednoczonych? To zręczna gra?
Ryszard Czarnecki, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego: Putin chce upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Po pierwsze, chce pokazać światowej opinii publicznej, że Amerykanie są nerwowi, uciekają się do drastycznych kroków, zaostrzają napięcia i prowadzą politykę jak w czasach „zimnej wojny”. Putin próbuje pokazać, że Rosja dla odmiany jest państwem miłującym pokój, nie zaostrza sytuacji i nie prowokuje dalszych konfliktów.
Po drugie, Putin liczy na to, że 20 stycznia, kiedy nastąpi zaprzysiężenie nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, przyjdzie ekipa, która będzie mniej ostra wobec Moskwy. Inna sprawa, że Putin może się przeliczyć. Trump może machnąć ręką na kwestię rosyjskich ingerencji, bo to oczywiście przedmiot jego fundamentalnego sporu z Hilary Clinton, natomiast nie będzie chciał odpuszczać, gdy chodzi o pozycję Ameryki w świecie. Chce być prezydentem mocarstwa nr 1 na świecie, a nie mocarstwa, które redukuje własne wpływy. Poza tym, gdyby nawet Trump chciał prowadzić politykę mniej ostrą wobec Moskwy – a nie będzie chciał - to nie pozwoli mu na to ani Pentagon, ani administracja, ani jego doradcy, ani wreszcie silne w Stanach lobby zbrojeniowe.
Wreszcie trzecia rzecz, którą Putin chce pokazać to wskazanie na rzekomą słabość Ameryki i siłę Rosji. Putin kreuje obraz, w którym Amerykanie są nerwowi i jest to sygnał nie do Stanów Zjednoczonych, ale do krajów naszej części Europy. To sygnał, który ma pokazać krajom znajdującym się dawniej w strefie wpływów ZSRR, aby nie liczyły na nową „zimną wojnę” między Waszyngtonem a Kremlem. Putin chciał zagrać kartą przywódcy silnego państwa, aby dać sygnał Europie Środkowej i Wschodniej, że musi się z nim liczyć. Tak samo, jak ostatnio po ingerencji na Bliskim Wschodzie muszą się z Rosją liczyć państwa od Izraela poczynając, poprzez Egipt, a na Turcji kończąc.
Trump z kolei pochwalił decyzję Putina, twierdząc, że to był zawsze inteligentny polityk. Myśli Pan, że zachowania Trumpa i Putina wskazują na chęć zbliżenia między Stanami Zjednoczonymi a Rosją?
„Wait and see” – stara anglosaska zasada polityczna wskazuje na to, że czas pokaże jak będą wyglądały relacje amerykańsko-rosyjskie. Uważam natomiast, że należy unikać dwóch skrajności w ocenie przyszłego prezydenta USA.
Pierwsza skrajność to zakładanie, że z definicji będzie prorosyjski, na podstawie jego niektórych wypowiedzi. To gruba przesada. Przypomnę, że najbardziej prorosyjskim prezydentem USA w ostatnich latach był Barack Hussein Obama w swojej pierwszej kadencji. W drugiej już tak nie było. Największa różnica pomiędzy amerykańskimi prezydentami była pomiędzy Georgem W. Bushem z drugiej kadencji, a Obamą z pierwszej kadencji. Sceptycyzm Busha został całkowicie pokryty naiwnym otwarciem, słynnym resetem ze strony Ameryki za kadencji Obamy. Na pewno takiego resetu teraz nie będzie. Jest oczywiście grubą przesadą oczekiwanie od Trumpa prowadzenia polityki prorosyjskiej.
Poza niechęcią jego doradców do Rosji, lobby zbrojeniowego o czym wspomniałem, należy wymienić także rolę Kongresu. Kongres w USA, inaczej niż parlamenty w Europie, gdy chodzi o kształtowanie polityki zagranicznej, ma rolę autonomiczną, niejako autorską. Kongres jest opanowany przez republikanów, w części konkurentów Trumpa, więc im bardziej będzie istniał stereotyp prorosyjskiego Trumpa, tym Kongres będzie bardziej sceptyczny wobec Rosji. Dlatego uważam, że mówienie o prorosyjskim Trumpie to przesada.
Jaka jest zatem druga skrajność w ocenie Donalda Trumpa?
Co do drugiej skrajności, to przestrzegam zwłaszcza moich kolegów z prawicy, publicystów i polityków przed takim zarzekaniem się, że Trump na pewno żadnych gestów wobec Rosji nie będzie wykonywał i że to wszystko jest propagandą obozu Demokratów a u nas „Gazety Wyborczej”. Zobaczymy jak będzie, być może pewne gesty, bardziej gesty niż konkretne działania, mogą być wykonywane w stronę Rosji. Natomiast przestrzegam przed wkładaniem Trumpa do szuflady z napisem „Przyjaciel Rosji”, jak i do innej szuflady kreującej go na politycznego syna Ronalda Reagana.
Nasze interesy wraz z objęciem prezydentury przez Trumpa nie stają się zagrożone?
Nie widzę żadnego zagrożenia, a czy będą jakieś przejawy ewentualnego zagrożenia, ocenimy za parę miesięcy. Dzisiaj trzeba odejść od propagandy i patrzeć na konkrety. Jeżeli np. Trump mówił krytycznie o NATO, to nie o NATO jako instytucji. Mówił o tym, że USA nie może być, mówiąc kolokwialnie, frajerem, za darmo otwierającym parasol bezpieczeństwa przed krajami europejskimi, które prawie nic się do tego nie dorzucały. Apel Trumpa do europejskich członków NATO, by tak jak się zobowiązały, płaciły 2 proc. PKB na swój budżet obronny, był dość oczywisty. Po tym apelu, kanclerz Angela Merkel zobowiązała się, że Niemcy zwiększą swoje wydatki na obronność do 2 proc. PKB, jak to wcześniej solennie przyrzekały.
Z naszego punktu widzenia wyraźnie widać, że USA chcą utrzymania roli NATO, ale chcą, żeby po prostu europejscy członkowie NATO także się zaangażowały w sojusz. Stany Zjednoczone nie chcą wozu z napisem Pakt Północnoatlantycki „pchać” samotnie, ale chcą by inni ten wóz także „pchali”, w wymiarze finansowym. Donald Trump nie jest na tyle silny na amerykańskiej scenie politycznej i nie sądzę też by tego chciał, by zanegować pewne decyzje Białego Domu odnośnie amerykańskiej obecności wojskowej chociażby w Polsce. Nie uważam w związku z tym, aby polskie interesy były zagrożone. Mam za to niemal 100-procentową pewność, że Trump nie będzie ingerował w nasze polskie sprawy. Nie będzie mówił o braku demokracji w Polsce, Trybunale Konstytucyjnym, a także nie będzie bredził o polskich obozach śmierci, jak to zrobił i nie przeprosił Barack Hussein Obama.
Dziękujemy za rozmowę.