PIS ma niezwykłą zdolność pakowania się w polityczne awantury nie tylko wtedy, kiedy chce – to byłoby zrozumiałe – ale także wtedy, kiedy nie chce i właściwie niczemu winny nie jest. Dokładnie w momencie, w którym sukcesem opozycji było (do Churchillowskiej definicji sukcesu sięgając) kroczenie od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu, dokładnie w momencie, w którym i tak wątłe emocje wokół TK zwiędły całkowicie, kiedy Grzegorz Schetyna zachowuje się jak klasyczny przykład tego, co o nim śpiewali kibice, postulując rozwiązania korzeniami sięgające jądra SLD zaraz po zapowiedzi skrętu w prawo, kiedy Nowoczesna sama sobie wymierza srogą kompromitację w postaci utraty finansowania, czyli się cała polityczna konstelacja układa w sposób więcej niż wymarzony, PIS ma na ulicach tysiące protestujących kobiet i wybuch społecznych emocji spod dobrze znanego i ogranego szyldu aborcyjnego.
Politycznie to katastrofa i w partii rządzącej zostało to najwyraźniej zrozumiałe, bo dziś i Beata Mazurek mówiła, że ona za projektem zakładającym karanie kobiet głosować nie będzie, i Adam Bielan mówił, że odrzucenie projektu liberalnego było błędem, i Jarosław Sellin wyjaśniał, że spór aborcyjny to nie jest spór PIS. Gęsto, jak na jeden skromny wtorek.
Najpierw ustalmy jakieś podsumowanie tego całego „strajku”. Moje jest takie, że był on udany i ponadprzeciętnie duży nie tylko w odniesieniu do samych manifestacji, ale w szerszym odniesieniu do ogólnej liczby kobiet, których poparcie dla protestu manifestowało się na przykład w czarnym stroju. Oczywiście jest to podsumowanie wybitnie subiektywne, bo obiektywne być nie może – nie mamy rzetelnych danych dotyczących czegokolwiek, więc pozostaje wnioskowanie z obserwacji możliwie szeroko ujętego otoczenia. Moja obserwacja jest taka, że, emocje wokół „czarnego protestu”, brzydko mówiąc, żarły. Dzisiejsze wypowiedzi polityków PIS świadczą, że w kierownictwie partii rządzącej poczynione zostały obserwacje moim podobne.
Z punktu widzenia opozycji najsłabszą stroną wczorajszych protestów było pokazanie tak zwanemu szaremu Kowalskiemu stanu umysłowego polskich feministek, które nie mogły przepuścić tak doskonałej okazji do rytualnej autokompromitacji, demonstrowały więc prostotę swoich umysłów, braki w ogładzie i generalny wdzięk chrząszcza jak Polska długa i szeroka, transparentami „Macice Wyklęte” czy „Pocałuj mnie w PISdę” starając się za wszelką cenę nie dopuścić, żeby komukolwiek spoza feministycznego hardcoru przyszło do głowy potraktowanie ich jako rozsądnych uczestniczek debaty publicznej.
Wiem, w obliczu takiego przekazu trudno jest zachować dystans, stąd wyraźne opory, by brać to wszystko na poważnie, ale przecież na takich demonstracjach do przestrzeni medialnej zawsze najefektywniej przedzierają się osobnicy (w tym wypadku osobniczki) najbardziej krzykliwi i jadący po bandzie, co nie oznacza, że stanowią oni jakiś istotny procent zgrupowania. Postawy skrajnie feministyczne w Polsce to margines marginesu, a protesty marginesem marginesu nie były, więc musiały przyciągnąć wiele zwykłych (czytaj ideologicznie niesfanatyzowanych) dziewczyn i kobiet, z których wiele (większość?) wcale nie musi nawet popierać rozwiązań proaborcyjnych, a sprzeciwia się tylko zaostrzeniu obecnych przepisów.
Dzisiejsze wypowiedzi polityków PIS świadczą o tym, że sprawę widzi się tam podobnie, więc zasadniczo wszystko się zgadza, z tym, że się zgadza za późno. W polityce czynnik właściwego momentu podjęcia decyzji jest równie ważny jak sama decyzja, bo nieodpowiedni „tajming” może wyłożyć najlepsze nawet rozwiązanie. W tym konkretnym przypadku „tajming” jest o tyle zły, że dystansowanie się od antyaborcyjnego projektu dzień po „strajku” kobiet niezaprzeczalnie komunikuje dwie wiadomości: po pierwsze, że „strajk” był udany i zrobił wrażenie na rządzących, po drugie, że decyzja o nieforsowaniu spornego projektu ustawy (jeżeli taka zapadnie, a wygląda na to, że tak) została na rządzących wymuszona tymże „strajkiem” właśnie.
Pierwszy komunikat – udany strajk – jest, chcąc nie chcąc, komunikatem do strajkujących, umacniającym, motywującym i konsolidującym ich postawę. Drugi komunikat – wymuszenie decyzji – jest komunikatem do własnego elektoratu popierającego zaostrzenie prawa aborcyjnego. Bardzo niemiłym komunikatem, bo oznaczającym „nie będziemy bronić życia, bo boimy się opozycji i protestów”.
Tak to jest, jak się w polityce przekombinuje i się zakiwa, a PIS się z tematem aborcji zakiwał, bo chciał być – przepraszam za niestosowność metafory – trochę w ciąży. Nie chcemy zmian w obecnej ustawie, ale nie za bardzo wiemy, jak odsunąć zaostrzający projekt obywatelski i co zrobić z liberalizującym, więc je trochę poprzemy, trochę nie poprzemy, najlepiej niech każdy głosuje jak chce. Więc zagłosowali – „góra” PIS bardzo rozsądnie za skierowaniem obu projektów do komisji, ale „doły” na wszelki wielki, nie mając pewności, wolały się środowiskom pro-life i Kościołowi nie narażać. Wystarczyło przypilnować tego jednego głosowania i protestów by nie było, a projekty czekałyby teraz cierpliwie w długiej kolejce do prac legislacyjnych.
PIS nie ma pomysłu jak wybrnąć z tej sytuacji, bo oczekiwania obrońców życia zostały rozniecone, a razem z nimi rozniecone zostały emocje wielu (większości) zwolenników zachowania obecnych przepisów oraz proaborcyjnych aktywistek. Jest to dla tej partii sytuacja typowa, bo dokładnie taki sam mechanizm nakręcał aborcyjny spór „za pierwszego PIS-u”, a bierze się ona stąd, że w obawie przed utratą części konserwatywnego elektoratu Jarosław Kaczyński nie chce raz na zawsze przeciąć tego węzła jasną deklaracją, że jego partia nie zamierza zmieniać obowiązującego prawa. Moim zdaniem w dłuższej perspektywie PIS na takiej deklaracji zyskałby więcej, niż traci, trwając w obecnym zawieszeniu. W żadnej bowiem sprawie – a w sprawie aborcji to już w ogóle – nie można być trochę w ciąży.