Jest inicjatywa na Facebooku, jest grupa na Facebooku, są lajki na Facebooku. Kluczowe czynniki, żeby ważkie społeczne wydarzenie zaistniało, zostały skompletowane, toteż trzeciego października odbędzie się „Ogólnopolski strajk kobiet”. Ażeby ważkie stało się dostatecznie ważkim, wsparcia logistyczno-marketingowego dostarcza sama Gazeta Wyborcza, dając tego dnia swoim pracowniczkom wolne, żeby mogły… strajkować.
Strajk pomyślany został jako strajk przeciwko planom zaostrzenia ustawy aborcyjnej i jest twórczym dopełnieniem akcji protestacyjnych nazywanych „czarnymi protestami”, uczestniczki których protestują, protestując ubrane na czarno. W założeniu ma być owo przedsięwzięcie próbą powtórzenia strajku kobiet na Islandii, kiedy to w 1975 r. kraj został sparaliżowany na jeden dzień, ponieważ 90% kobiet nie poszło do pracy oraz powzięło zaniechanie swoich domowych obowiązków. Temat zainspirowała sama pani Janda Krystyna, czym rozpostarła przed oczami docelowo milionów kobiet w Polsce wizję powtórzenia islandzkiego sukcesu (docelowo milionów, gdyż jak na razie udział w wydarzeniu zadeklarowało troszkę mniej niż 50 tys.).
Proszę o uwagę, bo dokładnie w tym miejscu zataczam szeroki łuk, którym omijam problem aborcji – wszystko, co na ten temat można sensownie wygłosić, zostało już wygłoszone lat temu kilkanaście (albo i kilkadziesiąt), resztę stanowi płaszczyzna aksjologiczna, na której można się boksować bez końca i w kółko (a w tym konkretnym przypadku nawet w kółko na okrągło), bez szansy wypracowania jakiegokolwiek postępu w dyskusji.
Niemniej ten strajk, jako strajk, mnie zaintrygował. Strajk, jako strajk, to zasadniczo taka forma protestu, w której się odmawia pracy, podejmując tym samym walkę o jakieś swoje prawa pracownicze. W tym konkretnym przypadku, na przykład w przypadku żeńskiej kadry Gazety Wyborczej, która dostaje od pracodawcy dzień wolny, trudno mówić o strajku, gdyż… żeńska kadra dostaje dzień wolny od pracy. To po pierwsze.
Po drugie, strajk w polskim prawie ujęty został w ustawie o rozwiązywaniu sporów zbiorowych oraz ustawie o związkach zawodowych, i tam, jako żywo, odnosi się do konfliktu pracowników z pracodawcą. Jest to zresztą logiczne – jeżeli strajk jest przerwaniem pracy, godzi to w interesy pracodawcy. Zatem, jeżeli żeńska kadra Gazety Wyborczej strajkuje, nie przychodząc do pracy (a tak właśnie strajkuje, bo strajk odbędzie się poprzez nieprzyjście do pracy), winno to być skierowane przeciwko pracodawcy, ale przecież nie jest, bo pracodawca sam ten strajk przyklepał, dając żeńskiej kadrze dzień wolny i tym samym czyniąc jej strajk… niestrajkiem.
Bardzo to wszystko skomplikowane, ale życie jest skomplikowane, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Łamać się nie wolno, trzeba jechać dalej. Otóż, adresatem strajku żeńskiej kadry Gazety Wyborczej nie jest wcale pracodawca, tylko są politycy – ostatecznie to przecież oni będą uchwalać prawo aborcyjne. Czyli żeńska kadra Gazety Wyborczej nie podejmuje aktywności zawodowej jednego dnia, godząc tym samym w interesy pracodawcy (który i tak ma, nawiasem mówiąc, ostatnio finansowo pod górkę) i osłabiając jego potencjał walki z nielubianymi politykami, żeby zrobić na złość nielubianym i zwalczanym przez siebie politykom. Znaczy się, normalnie to takie działania określa się jako „strzał w stopę”, ale czy w tym wypadku cokolwiek zasługuje na dumne miano „normalnego”?
No dobrze, pomińmy zawiłości semantyczno-prawno-logiczne. Powiedzmy, że „Ogólnopolski strajk kobiet” jest strajkiem tylko z nazwy, w praktyce zaś jest protestem, tylko że okazjonalnie przyjął taką chwytliwą nazwę, no bo pani Janda Krystyna zainspirowała się przecież strajkiem na Islandii. Tylko że jest różnica i to dosyć zasadnicza – na Islandii protest kobiet dotyczył obszaru niesprawiedliwości ekonomicznych. Kobiety się zmobilizowały, ponieważ czuły się dyskryminowane na rynku pracy. Zawalczyły więc o swoje wymierne interesy, adresując swój strajk/protest do drugiej połowy społeczeństwa i to się udało.
Nierówności ekonomiczne na rynku pracy można dosyć precyzyjnie wyliczyć, a walkę danej grupy społecznej o ich zniesienie można obiektywnie nazwać walką o tejże grupy interesy. Dlatego na Islandii to wszystko miało ręce i nogi. Natomiast na naszym skromnym podwórku strajk/protest odbywa się odnośnie aborcji, czyli problemu, określanego wyłącznie przez pryzmat wyznawanych wartości, które z definicji nie mogą być katalogowane „obiektywnie”. Trudno też powiedzieć, że walka o prawo do aborcji jest walką o interes kobiet, bo o ile wspólnym interesem kobiet jest bycie traktowanymi sprawiedliwie na rynku pracy (patrz Islandia), o tyle wiele kobiet słusznie oburzy się na sugestię, że walka o prawo do przerwania ciąży, z którym się jak najsilniej nie zgadzają, ma być walką toczoną w ich imieniu oraz o ich korzyści.
Poza tym, jeżeli aborcja, to linia podziału wcale nie biegnie wzdłuż osi kobiety/mężczyźni, bo można być z powodzeniem kobietą przeciwną aborcji i mężczyzną przeciwnym aborcji bądź też mężczyzną aborcję dopuszczającym, zatem nie tylko nie ma sensu nazwanie „Ogólnopolskiego strajku kobiet” „strajkiem”, nie ma też sensu nazwanie go „strajkiem kobiet”, jeżeli się nie doda, że tych kobiet, które nie są przeciwne aborcji. Jeżeli się nie doda, a się tego nie dodaje, implicite wyklucza się z grona kobiet te kobiety, które postulatów strajku, który nie jest strajkiem, nie popierają, ewentualnie wciąga się je do walki, której z przyczyn moralnych nie akceptują.
Pozostaje mieć zatem nadzieję, że „Ogólnopolski strajk kobiet” rzeczywiście będzie ogólnopolski. Żeby chociaż tyle się w tej nazwie zgadzało.