Skoro już stwierdziliśmy, że można pisać Czarny Ląd bez obawy o atak ze strony intelektualnych i politycznych hunwejbinów (ci zwykle byli koloru żółtego...) , to opiszmy rzecz całą, tak jak ona miała miejsce.
Miejsce: Afryka. Czas akcji: gdzieś tak z dekadę temu, może trochę mniej. Skądinąd pamiętam dobrze datę, ale jako żem człek miłosierny (choć nie wszyscy o tym wiedzą), chcę uniemożliwić zbyt łatwą identyfikację owej osobistości ze świata polskiej polityki. Przepraszam. Powinienem napisać: osobliwości... Odbywało się właśnie ważne międzynarodowe spotkanie. Ma ono miejsce cyklicznie w różnych krajach, a to europejskich, a to właśnie afrykańskich, a to tych położonych na Pacyfiku czy Karaibach. Ponieważ w owej internacjonalnej, nazwijmy to, konferencji wzięli udział przedstawiciele ponad stu państw, a owa afrykańska kraina nie miała luksusowych hoteli w nadmiernej ilości, to ‒ co zresztą zrozumiałe ‒ nie wszyscy uczestnicy owej międzynarodowej imprezy byli równie zachwyceni standardem swojego locum. Nawet jeśli mieli w nim spędzić tylko kilka dni, niespełna tydzień. Jednym z owych niezadowolonych był pewien bardzo znany polski polityk. Pewnie jakoś może by i przebolał nie najłatwiejsze warunki bytowe, uśmierzając ból alkoholem, jednak towarzyszyła mu żona, która chyba skutecznie grała na ambicji męża. W myśl starej zasady: „Zobacz, a inni dostali! Co, jesteś gorszy od innych?” Kobiety potrafią czasem uruchomić w mężczyznach prawdziwego ducha walki. Także walki o swoje.
Poszedł zatem nasz „bohater” do organizatorów konferencji. I z groźną miną zażądał zmiany kiepskiego hotelu na hotel bardziej cywilizowany. Organizatorzy rozłożyli ręce. Rzeczywiście, tym razem nie był to przejaw antypolonizmu, ale obiektywna okoliczność. Gości było setki, a komfortowych hoteli jak na lekarstwo. Polityk z Warszawy wrócił jak niepyszny do żony, ale po chwili, znów nakręcony (w domniemaniu: przez połowicę) ponownie wbiegł, tym razem już z awanturą do kongresowego biura organizacyjnego. Ale i tym razem nic nie wskórał. Wyszedł wściekły, lecz nagle olśniła go genialna, jak uznał, myśl. Ruszył z powrotem, wbiegł do biura i ryknął na organizatorów: „Wiem, czemu nie daliście mi najlepszego hotelu! Wy wiecie, że jestem Żydem z Polski! To jest antysemityzm!”. Przerażeni organizatorzy, po takim wystrzale z najcięższej armaty, poddali się natychmiast. I pokój (czy apartament) dla owego sytuacyjnego „Żyda” nagle się znalazł.
Jaki z tego morał? Trzeba budować dużo hoteli, a nie mało. Czyżby liczba miejsc hotelowych była odwrotnie proporcjonalna do skali antysemityzmu? Na Czarnym Lądzie, oczywiście...
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (17.08.2016)