Mali, kraj w środkowej Afryce, prowadzi przykładną politykę prorodzinną. Przynajmniej, gdy chodzi o klan panujący. Premier Keïta to daleki kuzyn prezydenta Keïty. Przewodniczący malijskiego parlamentu jest teściem syna prezydenta. Jeden z najważniejszych ministrów jest szwagrem prezydenta. Z kolei syn prezydenta jest wpływowym parlamentarzystą obozu władzy.
Mali stawia na ludzi doświadczonych. Prezydent ma 71 lat, premier 74, szef parlamentu 73. Młodzież jednak nie jest bez szans, o ile jednak należy do odpowiedniego klanu. W klanie wszyscy są jak rodzina, a członkowie poszczególnych klanów znają się i starają się krzywdy sobie nie robić. Ci spoza klanów są jak pariasi w Indiach. Wzajemna znajomość ludzi obecnych elit władzy przypieczętowana jest latami wspólnych studiów za granicą, jeszcze w latach 60. i 70., przeważnie w Paryżu, ale nie tylko: jeden z poprzednich prezydentów, Alpha Oumar Konaré, studiował w... Polsce – takich absolwentów polskich uczelni w Mali i innych krajach Afryki jest więcej niż można przypuszczać.
Unio, daj pieniądze i zmykajElity
są bogate albo bardzo bogate, co kontrastuje z biedą wokół.
Jednak mają one pewne powinności społeczne, czyli w ich rozumieniu
wobec swoich klanów. Myślenie jest tu proste: jeśli jesteś na
szczycie, troszczysz się o „swojaków”, których musisz
zaopatrywać – kraść i przyjmować łapówki. Jeśli tego nie
czynisz, toś idiota lub zdrajca.
Na idiotę wychodzi też w
relacjach z Mali Unia Europejska. W ciągu pięciu lat przeznaczyła
dla tego kraju, w związku z wojną domową i potrzebami
humanitarnymi, aż 615 mln euro! Środki te są w praktyce
niekontrolowane. Zasada „ufaj i sprawdzaj” w Mali sprowadza się
krótkiego: „ufaj”. Tłumacząc to na realia: „daj pieniądze i
zmykaj, ale nie zdziw się, jak będziemy robili wymówki, że tak
mało dajesz”. Przy niewielkim budżecie Mali wychodzi na to, że
Święty Mikołaj z Brukseli transferuje w gotówce (!) ok. 10 proc.
budżetu państwa. A biorąc pod uwagę projekty infrastrukturalne,
to nawet 15–16 proc. Dla Bamako to żyć nie umierać, podsycać
wojnę domową, aby dawać powód dla brukselskiej hojności. Rząd w
Bamako liczy aż 34 ministrów, co przy populacji 16 milionów daje
rekordowy przelicznik. Cóż, na pewno nie jest to tanie państwo, a
ludzie z EEAS (Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych), czyli
unijnej dyplomacji, twierdzą, że aż takiej korupcji „jeszcze
nigdy nie było”. Jak i zaangażowania UE. Prócz rzeki pieniędzy
Unia kieruje do Mali znacznie więcej dyplomatów niż kiedyś.
Jeszcze trzy lata temu nie było tu nawet sekcji politycznej – dziś
liczy już sześć osób (kieruje nią Polak Andrzej
Bielecki).
Tutejszy parlament przypomina budynki dawnych
prowincjonalnych władz z czasów komunizmu w naszej części Europy:
prymitywny i niezbyt czysty. W tymże budynku spotykamy się z szefem
parlamentu. Duka z kartki nawet rytualną formułę powitania, chwilę
później już nie pamiętam, o czym mówił. Gdyby mierzyć charyzmę
w skali od zera do dziesięciu – miałby zapewne minus jeden...
Malijczycy
W
dwumilionowej stolicy Bamako „ruch jest wszystkim”, jak u
Bernsteina. Ruch drogowy reguluje prawo silniejszego. Na moich oczach
samochód uderza w inny, trochę go wgniata, ale z aut nikt nie
wysiada: ani sprawca stłuczki, ani poszkodowany. A co tam – jedna
stłuczka więcej, jedna mniej! Wszystkie auta są „po
przejściach”: obdrapane, porysowane, wgniecione, ale ich kierowcy
nie okazują frustracji. Uśmiechnięci, rozgestykulowani. Na długim
na ponad sto metrów murze w centrum Bamako swoiste „murale”:
bohaterowie nie tyle Mali, ile czarnej Afryki, dinozaury polityczne w
rodzaju nieżyjącego od 1999 r. Juliusa Nyerere z Tanzanii (ten
chociaż ma proces beatyfikacyjny). Malijczycy to naród, którego
mniej więcej jedna czwarta żyje poza własnym państwem. W samym
Mali ok. 16 mln, a więc dwie piąte tego, co w Polsce przy
terytorium prawie cztery razy większym niż nasze. Kolejne 3,5 mln w
innych krajach Afryki, a następne pół miliona w Europie.
Malijczycy to, jak wiele narodów Czarnego Lądu, naród emigrantów.
PR
po afrykańsku...
Hotel
Onono, w którym mieszkam, ma ledwie trzy gwiazdki, ale w Afryce to
duże wyzwanie. Trzy gwiazdki tutaj to zupełnie co innego niż na
Starym Kontynencie. Po pokojach ganiają insekty, wodę do picia (nie
wolno pić tej z kranu!) można kupić w restauracji, pod warunkiem
że jest otwarta. Jednak Onono ma zaletę, która powoduje, że
tłumnie goszczą tu Europejczycy i nie tylko. Budynek ten uchodzi za
wyjątkowo bezpieczny. Przypomina średniowieczną twierdzę z
maleńkimi okienkami niczym otwory strzelnicze. Nie sposób go
skutecznie ostrzelać. Przed hotelem niemalże fortyfikacje:
uniemożliwiają w praktyce sforsowanie wjazdu do hotelu nawet dużym
ciężarówkom i ułatwiają rygorystyczną kontrolę wszelkich
pojazdów. Wbrew pozorom hotel nie jest ciemnym bunkrem. Ma bowiem
duże otwory okienne, tyle że... od strony wewnętrznego dziedzińca
w kształcie okręgu, który przypomina więzienny spacerniak. Do
hotelu nie sposób się wedrzeć i dlatego ta noclegownia – daleka
od standardów hotelarstwa z wyższej półki nawet tu, na Czarnym
Lądzie – cieszy się takim wzięciem. Bezpieczeństwo kosztem
komfortu. Trochę jak większe bezpieczeństwo kosztem wolności –
tu wraca stara dyskusja, od 15 lat ćwiczona w Ameryce i Europie,
ostatnio ze szczególnym nasileniem.
Środek
nocy, po przylocie samolotów z Europy, tłum wymęczonych ludzi stoi
w tymże hotelu w dwu długich kolejkach do recepcji. Komputery
pracują wolno, tubylcy jeszcze wolniej. Ludzie są zniecierpliwieni
i poirytowani. Nagle słyszę śmiech, który przechodzi w
niekontrolowaną wesołość. Jej źródłem okazuje się wyłożona
na poczesnym miejscu, tuż obok lady, gdzie dopełnia się
formalności, księga – nazwijmy ją – skarg i zażaleń. Czytam
wpisy, które przeczytać musi każdy, choćby nudząc się w wolno
posuwającej się kolejce. Jakaś pani skarży się na fatalne
jedzenie w hotelowej restauracji, tak twarde, że omal… nie złamała
sobie zęba. „W hotelu śmierdzi jak w stajni” – dosadnie pisze
inny gość. Dalej: „Jedzenie tutaj to katastrofa” i pomstowania,
że zamówiony transport na lotnisko nie przyjechał albo był mocno
spóźniony. Ludzie podchodzą, czytają, robią fotografie i ryczą
ze śmiechu. Kto z hotelowych władz wpadł na pomysł, by taką
antypropagandę ich przybytku umieszczać w tak eksponowanym miejscu?
Ekshibicjonizm po afrykańsku?
Część druga reportażu wkrótce.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (08.08.2016)
Uważam, że natychmiast powinna tam pojechać komisja wenecka!!
A na poważnie, spuścizna kolonializmu taka jest. Szczególnie Francuzi byli mistrzami demoralizowania i ubezwłasnowolniania podbitych ludów, podobnie jak światli Belgowie w mordowaniu tychże.
Oczywiście inni nie pozostawali daleko w tyle...