Strzałem w plecy rządu londyńskiego, targującego się zawzięcie z aliantami o granice Rzeczypospolitej, było dopiero utworzenie 22 lipca 1944 r. na wyzwalanych przez Armię Czerwoną terenach Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego - alternatywnego rządu polskiego, sterowanego z Moskwy. Mając taki instrument w ręku, Stalin mógł rozpocząć podważanie prawomocności Rządu RP na arenie międzynarodowej.
Szczycimy się, że Polska w II wojnie światowej nie miała Quislinga. Otóż miała czternastu Quislingów, tyle osób liczył bowiem pierwotnie PKWN: Jan Czechowski, Bolesław Drobner, Jan Michał Grubecki, Jan Stefan Haneman, Stefan Jędrychowski, Stanisław Kotek-Agroszewski, Edward Osóbka-Morawski, Stanisław Radkiewicz, Wincenty Rzymowski, Stanisław Skrzeszewski, Emil Sommerstein, Wanda Wasilewska, Andrzej Witos i Michał Żymierski. Gdyby ta czternastka nie zgodziła się firmować swoimi nazwiskami marionetkowego rządu prosowieckiego, historia Polski potoczyłaby się inaczej: Stalin wdrożyłby w Polsce scenariusz podobny do rumuńskiego czy czechosłowackiego.
Do Rumunii Armię Czerwoną wpuścił król Michał I; dopiero w 1947 r. Stalin odważył się na obalenie niezależnego rządu. Podobnie było w Czechosłowacji. Stalin uznał rząd emigracyjny i prezydenta Edvarda Beneša na uchodźstwie w Londynie, a przewrót komunistyczny nastąpił dopiero w 1948 r. W 1944 ani w 1945 r. Rosjanom nie udało się tam znaleźć prosowieckich Quislingów.
Ktoś powie: co za różnica? I tak skończyłoby się komunistyczną dyktaturą. Nie wiadomo. Polska z demokratycznym rządem w 1945 r., z wielką armią wracającą z Zachodu, byłaby dla Stalina znacznie trudniejszym orzechem do zgryzienia. Ale jest jeszcze coś.
Gdyby nie powstał PKWN, Armia Czerwona nie zatrzymałaby się latem 1944 r. na linii środkowej Wisły. Parłaby do przodu jak na wszystkich innych odcinkach frontu, jak w Rumunii i Czechosłowacji. Warszawa byłaby ocalona.
PKWN = zdrajcy i zaprzańcy. Hańba im na ZAWSZE!!!!