Gromy poleciały na PIS, o dziwo ciskane tak samo mocno przez opozycję, jak i przez znaczną część twardego elektoratu, za plany zwiększenia uposażeń władzy ustawodawczej i wykonawczej. Ja gromię połowicznie, bo o ile nie widzę problemu w podwyżce dla prezydenta, premier i ministrów, nie mam też nic przeciwko wprowadzeniu pensji dla pierwszej damy, o tyle znacząco większa kasa dla posłów, senatorów, sekretarzy, podsekretarzy, wojewodów i wicewojewodów (!) nie porusza u mnie żadnej patriotycznej i godnościowej struny (tej, co to gra melodię, że politycy powinni dużo zarabiać, gdyż się o prestiż państwa rozchodzi), wygląda mi za to na dosyć ordynarny w swoim braku finezji skok na kasę, którego akceptować nie mam zamiaru.
Kilka rzeczy należy przy tej okazji omówić. Po pierwsze PIS-owi wolno mniej. Nie ma się co zżymać, tak po prostu jest, PIS-owi wolno mniej, bo PIS latami bezpardonowo (i w pełni słusznie, żeby była jasność) okładał Platformę za prywatę, rozpasanie władzy, dojenie państwa, sam siebie prezentując jako lekarstwo na te wypaczenia. PIS bardzo sprawnie rozgrywał taśmy, ośmiorniczki oraz to, że za 6 tysięcy to pracują, według jednej prominentnej wtedy pani minister, a obecnie nie mniej prominentnej pani komisarz, tylko złodzieje i idioci, ale w rozgrywaniu tym prezentował się jako lepsza alternatywa, także moralna. PIS w ogóle na wielu polach rozgrywa ten bardzo emocjonalny argument moralny – że jest partią uczciwszą, bardziej patriotyczną, partią etosu, wartości, służby i tak dalej. Nie twierdzę, że nie jest, twierdzę, że to zobowiązuje. Im głośniej panna peroruje o swej cnocie, tym większego dozna ta cnota uszczerbku, gdy się panna da przyłapać z nieślubnym gdzieś za rogiem.
W przypadku postępowania PIS-u zdumienie budzi fakt, że oni tam nawet nie próbują schować się za rogiem, nie kombinują, żeby jakoś tę swoją nie najwyższej próby cnotliwość przypudrować, zrobić to jakoś może mniej ostentacyjnie, może jeszcze nie teraz, może w ogóle trochę mniej, a po trochu. Elektorat konserwatywny jest akurat na kwestię cnoty i hipokryzji wyczulony, dlatego zgromił partię rządzącą. Myślę, że te gromy wystarczą, żeby Jarosław Kaczyński przywołał towarzystwo do porządku, i że ostatecznie te pomysły w proponowanej formie nie przejdą. Warto jednak, żebyśmy nie stracili z oczu kwestii najważniejszej, mianowicie, jak by to napisał Stefan Kisielewski, że „to nie kryzys, to rezultat”.
Wypadki polityczne ostatnich dni (podwyżki, ale też burzliwa debata wokół apelu pamięci) wywołały lawinę komentarzy o arogancji i alienacji władzy, dryfowaniu w stronę późnej Platformy. Coś nam te komentarze o sytuacji i nastrojach mówią ważnego z tego względu, że formułowane są coraz częściej przez „durni”, przy czym nie posługuję się w tym miejscu definicją słownikową („dureń”: pogardliwie bałwan, głupiec), posługuję się nowo ukutą definicją polityczną („dureń”: świadomy i przekonany zwolennik obozu władzy, niezgadzający się jednak z władzą w co najmniej jednej sprawie). Zatem nie podoba się durniom parę spraw i czekają, aż Jarosław Kaczyński je uporządkuje.
Obawiam się, że nie uporządkuje. Może rzeczywiście przy tej czy innej okazji zainterweniować, ogólnej tendencji jednak nie zatrzyma, bo tendencja ta nie jest zboczeniem z obranej drogi, jest jej logicznym skutkiem. Prezes PIS wielokrotnie dawał do zrozumienia, że mówiąc „państwo”, myśli „ludzie”, a nie „instytucje”. To się nazywa „system łupów” i polega na tym, że zwycięska partia bierze stanowiska, wymienia ludzi na swoich i nie oglądając się na nikogo wprowadza swoje partyjno-ideowe porządki.
PIS w system łupów wjechał na pełnej prostytutce, dokonując sanacji państwa gdzie się tylko da. Samo w sobie to nie jest wyłącznie złe, zgadzam się z Kaczyńskim, że porządki w III RP w jakimś stopniu wymagały wzięcia tych łupów z powodu dramatycznego braku pluralizmu (np. w mediach). Problem w tym, że poza wąskim myśleniem kadrowym PIS nie oferuje nic więcej (likwidacja konkursów jest tu przykładem wręcz symbolicznym), działania reformatorskie w wielu kluczowych obszarach sprowadzają się do wymiany kadr na lojalne, a nie na wypracowaniu przepisów, które zmuszą kadry (jakiekolwiek) do zachowywania się lojalnie (brzmi niby podobnie, ale to zupełnie co innego).
Tyle teorii, a jak to wygląda w modelu praktycznym? W modelu praktycznym to wygląda tak, że czekający osiem lat na swoją kolej ludzie szeroko rozumianego obozu władzy rzucają się na stanowiska i posady jak wygłodniałe wilki, „kto nie z Mieciem, tego zmieciem”, żaden nie nasz się nie ostanie, w związku z tym kryterium lojalnościowe wypiera kryterium jakościowe. Ten przysłowiowy Miecio wie doskonale, że ani jego predyspozycje, ani jego kompetencje nie odegrały w awansie roli wiodącej, rozumie zatem, że przy ewentualnym zwolnieniu, gdyby się partii w wyborach nie powiodło, jego osiągnięcia na zajmowanym stanowisku także żadnej roli nie odegrają – ot, zostanie po prostu zmieciony przez innego Miecia.
Dodajmy do tego jeszcze inny, bardzo ważny w polskim kontekście fakt, że pozycja posła w praktykowanym u nas modelu partii wodzowskiej i na skutek ordynacji proporcjonalnej jest żadna. Liczy się tylko to, kto jest pod kogo podwieszony. Żeby się załapać na cokolwiek muszę tak kombinować, żeby być podwieszony pod jakiegoś posła, który będzie podwieszony pod innego, który z kolei szepnie prezesowi, żeby swojemu faworytowi dał „biorące”. System łupów i zależności tworzą więc drabinkę bardzo niebezpieczną, z której można łatwo spaść, jeżeli ktoś wyżej straci podwieszenie. Jeżeli już się jakimś cudem dopcham, nie opłaca mi się walczyć o osiągnięcia na stanowisku, bo to i tak nie będzie miało znaczenia.
Co się opłaca? Opłaca się nachapać przez cztery lata. Po prostu, bo później nie wiadomo, co będzie. Elektorat elektoratem, wartości wartościami, ale niemal każdy uczestnik „dobrej zmiany” funkcjonujący w systemie, który gwarantuje mu byt w perspektywie kadencji, będzie prędzej czy później nastawiony na wyciśnięcie z niej maksa. Choćby Jarosław Kaczyński z pełnym przekonaniem i najczystszym sumieniem wyznaczał najlepszych ludzi, logika systemu łupów jest nieubłagana. Wyborcy PIS się dziwią, że się władza tak szybko alienuje (fakt, rozmach jest taki, że aż przywołuje na myśl pewien kultowy cytat), ale cóż, jeszcze raz za Kisielem powtórzę: „to nie kryzys, to rezultat”.
Ryba psuje się od głowy...