W latynoamerykańskim więzieniu
Spotkałem go tuż po tym, jak odsiedział długi wyrok na drugim końcu świata. Odsiedział co do dnia. Dosłownie. Żadnego warunkowego zwolnienia. Żadnego wypuszczenia przed terminem. Żadnej amnestii. „No mercy”. Słuchałem, jak wyrzucał z siebie to, co przeżył. Spisałem. Było tak.
Wiesz, to był fatalny tydzień. Wpadło trzech Polaków. Każdy pracował dla kogo innego. Najpierw facet z Pruszkowa, „gruba ryba”. Ważny gość. Potem ktoś z „Pruszkowa” do niego nawet przyjechał do więzienia, na widzenie. Po dwóch dniach - Rafał z Gdyni. Po kolejnych dwóch ‒ ja. Każdy z nas na lotnisku międzynarodowym w Limie. Miałem lecieć do Włoch, tam mieszkałem. Tylko ten z „Pruszkowa” leciał do Warszawy. Rafał i ja mieszkaliśmy poza Polską. Ja tego śmiecia do Polski nie woziłem. No, coś ty. Do kraju to jechałem do rodziny, zabawić się. Jak kobieta na lotnisku zobaczyła tylko polski paszport od razu zadzwoniła po policję. Widzę: policja, już wiedziałem, że żarty się skończyły i sprawa jest poważna. Jak mnie zaczęli przesłuchiwać, pomyślałem, że teraz to mnie zapamiętacie. Udawałem, że nie znam hiszpańskiego, choć znam bardzo dobrze. Kazałem im tłumaczyć słowo po słowie. Policjant, który mnie słuchał, korzystał z takiego automatycznego tłumacza w internecie. Jak przetłumaczył, jakie mam prawa, to się ucieszył, bo myślał, że to koniec. A ja mu mówię, że ma tłumaczyć strona po stronie. To się załamał. Na koniec podpisałem zeznania i dopisałem po polsku: „nie rozumiem, nie znam hiszpańskiego”. Zaraz się przyczepili, a co to jest, a dlaczego.
6 lat za narkotyki, 3 – za zabójstwo…
Siedziałem za narkotyki, jasne. Każdy Polak w Peru, który ląduje w więzieniu, to wiadomo, że za narkotyki. Każdy. Bez wyjątku. I każdy cudzoziemiec, znaczy z Europy czy Ameryki, nie mówię o tych z Ameryki Południowej, też za to tu siedzi. Ja z porządnej rodziny jestem, żadnego przestępcy w rodzinie nie miałem. Z katolickiego domu jestem. Ja nawet lektorem byłem. Mama nie mogła przeżyć, że siedzę. Jest po zawale, miała wylew. Tylko się modliła, żebym wyszedł.
Siedziałem sześć lat. Równo. Zamknęli mnie 14 kwietnia 2010, wyszedłem 13 kwietnia 2016. Widziałem, jak inni więźniowie umierali. Niektórzy na moich oczach. Szesnastu umarło przez te sześć lat. Ostatni był Amerykanin, z Miami. Dobry fryzjer był z niego. Teraz zbieram pieniądze na powrót do kraju. Muszę mieć 900 dolarów. A jeszcze, już po wyjściu z więzienia, dowiedziałem się, że jest tu takie prawo, że jak Cię zamykają, to musisz płacić jednego dolara za dzień, za karę, że wizy nie miałeś. A jak ja miałem mieć, jak siedziałem? Tacy mądrzy są. A to znaczy, że muszę jeszcze dodatkowo dwa tysiące dolarów uzbierać, żeby im oddać, inaczej nie wypuszczą. Wiem, wiem, niektórzy Polacy przede mną wyjechali stąd nielegalnie do sąsiadów i stamtąd do Polski prysnęli. Ja tak nie chcę.
Pytasz, czy to był mój pierwszy kurs z narkotykami? Nie pytaj. O takie rzeczy się nie pyta. Miałem je w kapsułach, normalnie tak się przewozi. A w ogóle tutaj większe wyroki to dają za narkotyki niż za zabicie człowieka. Siedziałem z takim, co zabił i pociął narzeczoną. Trzy lata dostał. A ja za kilogram kokainy dostałem sześć.
Siedziałem w więzieniu Ancon. Najpierw w czteroosobowej celi było nas trzydziestu. W pawilonie w sumie trzystu. Potem było już lepiej. Cudzoziemców oddzielili od miejscowych. W celi na ośmiu więźniów było nas ośmiu. Za wszystko trzeba było się opłacić. Jak tylko znalazłem się pod celą, zaraz mi pokazali cennik, dosłownie: tyle i tyle za to i za to. Pieniądze trzeba było dawać tym ważniejszym więźniom. Za samo wejście do więzienia, za znalezienie się w celi, za każdy miesiąc, za koc, za materac, za cokolwiek. Opłacasz się i już. Klawiszy (strażników więziennych ‒ dop. R. Cz.) to nie obchodziło. Ich nic nie obchodziło. Jak zabili jednego takiego, co miał długi, nie opłacał się, jak wszyscy inni ‒ to akurat byli na drugim końcu korytarza. A tamtego po prostu spalili. Dali mu karę, jak to się nazywa, izolatki i nagle tam był pożar. A co to za sztuka wpuścić trochę płynu łatwopalnego i zapaloną zapałkę wrzucić? Albo inna sytuacja. Mój największy przyjaciel w więzieniu, Hiszpan z Malagi, przewrócił się w nocy w łazience. Starszy już był, pod „sześćdziesiątkę”, niedowidział, czegoś nie zauważył. Zanim klawisz doszedł, zanim znalazł trzy klucze potrzebne do otworzenia drzwi, minęła godzina, a ten się wykrwawił.
Wolność za 50 tysięcy dolarów
Wyrok dostałem po 22 miesiącach. Dopiero? A skąd! Tak to właśnie tam jest. Jeden Polak przesiedział dwadzieścia miesięcy i powiedziano mu, żeby wychodził, bo jest niewinny. Po prawie dwóch latach! O odszkodowanie pytasz? Jakie odszkodowanie? Jak mówią, żeś niewinny, ciesz się i zmykaj...
A ja targowałem się o wyrok. Wiedziałem, że za pięć kilo kokainy dostaje się równo sześć lat i osiem miesięcy więzienia. A ci mi chcieli właśnie taki wyrok dać. No, to się kłóciłem. No i wytargowałem na sześć. Jak już dali mi tę „szóstkę”, to przez moment myślałem, żeby jeszcze awanturę robić, ale odpuściłem. Nie chciałem przegiąć. No i bałem się, że się wkurzą i dostanę za karę dużo większy wyrok niż prokurator żądał. A przecież już tak się zdarzało.
Niedługo potem, jak trafiłem do więzienia, jeden Kolumbijczyk pociął nożem Polaka. No i wiadomo, Polak za Polakiem w ogień skoczy, nasi się ujęli za rodakiem i zaczęła się wojna polsko-kolumbijska. Uderzyliśmy na tamtych. Za karę klawisze połowę naszych dali na inny pawilon ‒ dla miejscowych. To wbrew przepisom, ale tak zrobili. To było bardzo złe, bo tam trudno byłoby przeżyć nawet. Na szczęście jeden z naszych zadzwonił do polskiej ambasady, przyjechał konsul, interweniował i z powrotem nas dali do cudzoziemców.
Ucieczki były dwie. Obie zrobili Anglicy. Jedna się prawie udała. Tego Anglika postrzelił strażnik już na ostatnim odcinku, na ostatniej przeszkodzie. O udanych ucieczkach słyszałem, ale to z innych więzień, nie z Ancon. W tym Ancon zostało, po moim wyjściu, pięciu więźniów z Polski. Właściwie to sześciu, bo jeszcze jedna dziewczyna. Jedyna Polka na dwieście cudzoziemek. Największy wyrok ma ten facet z „Pruszkowa” ‒ piętnaście lat.
Do więzienia nie musisz iść, jak masz pieniądze. W ciągu pierwszych dziesięciu dni po aresztowaniu mogą Cię wykupić. Ale jeszcze z posterunku. Z więzienia już nie. To kosztuje 50 tysięcy dolarów. Jak tylko mnie aresztowano siedziałem z takim jednym. Dziwnie był spokojny. Bardzo spokojny. W ogóle jakby się nie przejmował. Ja cały w nerwach chodziłem, wiadomo, a on mi tylko powtarzał: „Ksawery, luz, nie ma co się denerwować, na pewno wyjdziesz”. Nagle zniknął. Bylem przekonany, że poszedł siedzieć, potem nawet się o niego rozpytywałem, ale nic nikt nie wiedział. W końcu zrozumiałem. Ja poszedłem siedzieć, a on na wolność. Zresztą za pieniądze w Peru można wszystko. W peruwiańskim więzieniu też. Płacisz i masz: osobną celę, alkohol, kurwy, papierosy. Trafiłem do celi z takim jednym gościem, który mógł wszystko. Wchodzisz, a tam, jak w barze: barowe stołki, kucharz coś dla niego i jego kumpli przyrządza... Dwa dni przed Bożym Narodzeniem facet zamówił trzy wiadra wina. I normalnie przynieśli nam pod cele trzy wiadra pełne alkoholu. Upiliśmy się tym winem strasznie. Było świetnie. Siedzisz w więzieniu, a pijesz jak na wolności. Byliśmy tak upici, tak się bawiliśmy, że klawisze tylko patrzyli przez wizjer i bali się do nas wejść. I nie weszli, mimo że był obchód. Dopiero się zjawili, jak żeśmy wytrzeźwieli.
Dwóch Polaków zginęło już po wyjściu z więzienia. Jeden niby to skoczył z mostu, a drugiego znaleźli martwego w hotelu. Ja tam w te samobójstwa nie wierzę. Jak się z więzienia wychodzi, zwłaszcza takiego więzienia jak tu, to naprawdę o samobójstwie się nie myśli. Ktoś ich dopadł. Był człowiek ‒ nie ma człowieka. W Polsce zostały ich rodziny. Znalem jednego z tych niby to samobójców. Chciał żyć. Lubił życie. Chciał się wolnością cieszyć. Zdaje się, że musieli zginąć, bo za dużo wiedzieli.
Kolumbijska mafia, meksykański ochroniarz
W Ancon trzeba było uważać na każdym kroku. Rządzili Kolumbijczycy. To była mafia. Trzęśli więzieniem. Klawiszy mieli w kieszeni. Ktoś podpadł tym z Kolumbii, to miał problem. Duży problem. Ja wszędzie chodziłem z jednym Meksykaninem. Ci z Meksyku to biedny naród, ale dobrzy bokserzy. Świetnie się biją. Ten Meksykańczyk mnie nie odstępował. Jakby ktoś mnie chciał uderzyć, to on by mnie obronił. Takie są reguły gry. Albo się im podporządkujesz, albo je przyjmiesz za swoje, albo zginiesz. Jakby ktoś mnie chciał przecwelić, znaczy zgwałcić ‒ to miałem pod ręką tego dużego z Meksyku. Czy go opłacałem? I tak i nie. Pieniędzy ode mnie nie dostawał, ale jak coś ja miałem, to zawsze oddawałem mu połowę. Jak miałem lepsze jedzenie, to się zawsze z nim dzieliłem. Pół na pół ‒ zawsze. Z paczki albo jak coś kupiłem też. A żarcie trzeba było kupować. Nie dało się przeżyć z tego, co tam dawali. Dziecko je więcej w ciągu dnia niż to, co my dostawaliśmy. Nie chcę o tym mówić nawet.
Poza tym, że mogłeś dostać nożem i było głodno, jeszcze jednej rzeczy nie dało się znieść: upał był nie do wytrzymania. Latem pod celą kilku chłopa ‒ to naprawdę było straszne.
Przetrwałem, bo wierzyłem, że to się skończy, że wreszcie wyjdę. Dbałem o siebie: starałem się jeść jak najwięcej owoców i warzyw. I pamiętałem, czego mnie zawsze moja mama uczyła: uśmiechaj się do ludzi, bądź grzeczny. Teraz mama jest bardzo schorowana i chce mnie jak najszybciej zobaczyć. Dość jej zdrowia zabrałem. Rodzice na mnie czekają. Mam jeszcze rodzeństwo. Troje. Brat mi bardzo pomagał, pieniądze przysyłał, bez tego nie wiem, jakby się skończyło. Siostra pracuje w przedszkolu, jest po rozwodzie, ma dwójkę małych dzieci, to nawet jej o to nie prosiłem. Z mamą przez telefon rozmawiam i ona się dziwi, czemu ja nie jestem w domu, w Łodzi. „Mamo ‒ mówię ‒ zrozum, mnie dopiero teraz, po więcej niż pięciu tygodniach, władze paszport oddały”. To prawda. Chodziłem, prosiłem i nic. Szereg razy bylem i cały czas gadali, przyjdź wtedy i wtedy, na pewno już Twój paszport będzie na Ciebie czekał. Przychodziłem i odchodziłem bez niczego. Aż w końcu krzyknąłem, głos podniosłem i oddali. Ale trafiło na mnie: hiszpański dobrze znam i nie balem się krzyknąć na urzędnika. Inni Polacy to tak chodzą i chodzą, czekają i czekają i nie wiedzą, co mają zrobić. A mamie nawet nie mówiłem, że nie o paszport tu tylko chodzi. Przecież ja jeszcze muszę uzbierać prawie trzy tysiące dolarów ‒ raz na oddanie za te wizę za sześć lat i dwa na bilet. Nie powiedziałem jej, żeby mamy nie martwić.
Ambasada bardzo nam, Polakom w więzieniu w Ancon i w ogóle w Peru, pomaga. Przyjeżdżają konsulowie, wstawiają się u władz, pytają, co mogą jeszcze zrobić ‒ bardziej niż konsulowie z innych państw. No i księża. Jeden ojciec, franciszkanin przychodzi do więźniów i on mi załatwił, że prosto zza krat przyjechałem tu, do domu dla „dzieci ulicy” w Limie, prowadzonym przez ojców salezjanów. Ojciec Ryszard mnie przyjął, zaufał ‒ mnie, więźniowi, co narkotyki woził ‒ i pomagam, jak mogę i umiem. Miałem, gdzie przyjechać, nie tak, jak inni, co się tułali, a niektórzy zginęli. Byli ludzie, co na mnie czekali. Zszedłem ze złej drogi. Chcę wrócić do Polski.
* tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (13.06.2016)