Z Ryszardem Czarneckim, wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego rozmawia Dominika Ćosić
- Zapowiedź Komisji Europejskiej o możliwym zniesieniu wiz dla Turków bardzo podzieliła europejskich polityków. Były prezydent Francji, Nicolas Sarkozy nazwał ją szaleństwem. A jak Parlament Europejski zareagował na słowa wiceprzewodniczącego KE, Fransa Timmermansa?
- Frans Timmersmans wystąpił tym razem w roli Bustera Keatona lub Benny Hilla. Tak, bo ten sam Timmermans przez lata piętnował politykę prezydenta Erdogana, po czym nagle całkowicie zmienił zdanie. To zresztą nie jest tylko przypadek Timmermansa, ale i wielu innych polityków europejskich. Ich zachowanie jest kuriozalne. Co gorsza, jest to kolejny przypadek podwójnych standardów. No i, mówiąc wprost, cynizmu - w tym momencie potrzeba polityczna okazała się ważniejsza od wcześniej deklarowanych zasad. Ja swoją drogą nigdy nie uważałem Erdogana za wcielenie zła, zatem nie musiałem raptownie zmieniać zdania. Turcja jest krajem specyficznym, zamieszkanym przez muzułmanów, mających swoje zwyczaje, tradycje i pryncypia. I wcale nie uważam, by konieczne i słuszne było nawracanie na siłę tejże Turcji na ścieżkę demokracji w stricte europejskim wydaniu. Ten kraj ma inną specyfikę, zmiany w mentalności ludzi nie dokonują się przecież w ciągu kilku lat. Turcy sobie sami poradzą bez naszej pomocy, wybiorą do władzy, kogo będą chcieli i nie jest rolą Unii Europejskiej decydowanie za nich, w dodatku z jakiejś pozycji moralnej wyższości. Bawi mnie tylko ta nagła zmiana frontu wielu polityków unijnych. Martwi mnie natomiast, jako polityka polskiego, to w jaki sposób doszło do podpisania porozumienia między Unią Europejską a Turcją. Odbyło się to w pośpiechu, nawet w jakiejś desperacji europejskich polityków, którzy chcieli z tym zdążyć przed wyborami w trzech niemieckich landach: Badenii-Wirtembergii, Nadrenii-Palatynatu i Saksonii-Anhaltu. To porozumienie, z góry nazwane sukcesem, miało z założenia pomóc partii kanclerz Merkel w wygraniu tych wyborów. Swoją drogą i tak CDU te wybory przegrała w dwóch landach, a w trzecim co prawda wygrała, ale z gorszym wynikiem niż 4 lata wcześniej. Ten europejski pośpiech został jednak przez Turcję odebrany jako wyraz słabości Unii. I Turcja po prostu uzyskała swoje, rozgrywając UE. Unia zresztą popełniła błąd Polski z czasów naszych negocjacji przedakcesyjnych na początku tego wieku. Polsce tak bardzo zależało na podaniu konkretnej daty naszego wejścia do UE, że zgodziła się na więcej ustępstw niż powinna. Tylko po to, by wreszcie mieć upragnioną datę akcesji. A Unia spieszyła się, żeby pomóc Merkel w wyborach.
- Mówi Pan o zmianie podejścia do kontrowersyjnego polityka. Ale to przecież nie nowa sytuacja - podobnie było choćby w przypadku Slobodana Milosevicia, który w zależności od aktualnej sytuacji politycznej był albo szanowanym mężem stanu (gdy podpisywał porozumienie pokojowe w Dayton, kończące wojnę w Bośni) albo bałkańskim rzeźnikiem (gdy nie zgadzał się na amerykański dyktat poprzedzający wojnę o Kosowo)...
- Pełna zgoda. A swoją drogą, jeśli mówi Pani o Serbii, to jestem wielkim entuzjastą szybkiego przyjęcia do Unii krajów bałkańskich. I mają one na to większą szansę niż Ukraina, której akcesja (a mówiłem o tym jeszcze przed obaleniem Janukowycza) nie nastąpi w ciągu najbliższych kilkunastu lat. Wracając do Pani pytania, to takie przypadki można mnożyć. Przecież Saddam Husajn także był przez wiele lat dobrym partnerem dla Stanów Zjednoczonych i nagle, mimo że sam się przecież nie zmienił, przeistoczył się w przeciwnika. Takie sytuacje nie pomagają w budowaniu autorytetu Unii, i w ogóle świata euroatlantyckiego.
- Tym bardziej, że nie jest to nawet strategia skuteczna. Zaledwie w kilka dni po wypowiedzi wiceprzewodniczącego Timmermansa prezydent Erdogan butnie powiedział, że nie będzie się stosował do szantażu europejskiego i nie zmieni kontrowersyjnych ustaw antyterrorystycznych.
- Tak jak się dawniej w Polsce mówiło: Unia cnotę straciła, a rubla nie zarobiła. Erdogan wykorzystał instrumentalnie Unię i jej uległość do pokazania społeczeństwu tureckiemu, że ci, którzy go dawniej odsądzali od czci i wiary, teraz niemalże całują go w rękę i już nie mówią o prawach człowieka. Erdogan ma teraz dodatkowy kontrargument na ataki tureckiej opozycji, która miała do niego pretensje o zagraniczne izolowanie Turcji. Może im teraz pokazać niesłuszność i nietrafność tego zarzutu. Rozegrał to po mistrzowsku, osiągając kilka celów.
- A co na to politycy europejscy?
- Już zaczynają się ponownie oburzać, czyli wchodzimy w kolejną fazę w podejściu do Turcji. Czują się oszukani i lada chwila wielu z nich znów zacznie załamywać ręce i narzekać na nierespektowanie praw człowieka przez Turcję.
- Ciekawe to wszystko, bo przecież przez całe lata Turcja stała w europejskiej poczekalni i była taką notoryczną narzeczoną.
- Otóż to. 10 lat temu organizowałem w europarlamencie wystawę karykatur. Artyści z różnych krajów pokazywali, jak ich kraje postrzegają swoje relacje z Unią Europejską. Zapamiętałem rysunek turecki: pokazany był stół negocjacyjny. Po jednej stronie siedział przedstawiciel UE z flagą unijną, a po drugiej delegat turecki, zamiast flagi tureckiej mający białą flagę. To pokazywało tureckie rozczarowanie i poczucie bycia wykorzystywanym przez Unię, o wejście do której stara się od... 1963 roku! Erdogan, który był już 10 lat temu premierem, zrozumiał nastawienie Turków i wyciągnął wniosek - zamiast pójść na ustępstwa w stosunku do Brukseli, utwardził swój kurs. Inna sprawa, że Turcja zmieniła się w ciągu tych dziesięciu lat bardzo, rozwinęła gospodarczo, zmniejszając dystans do Unii.
- Czemu, według Pana, te negocjacje tak bardzo się przeciągały? Francja i Niemcy bały się wejścia do UE potężnego, muzułmańskiego kraju?
- Nie sądzę, by był to strach przed islamem. Ta obawa jest może istotna dla Polaków, ale nie polityków niemieckich czy francuskich. Oni obawiali się czegoś innego, znacznie dla nich ważniejszego niż wiara, niestety nie odgrywająca u nich już większej roli. Bo islam niespecjalnie Niemcom przeszkadzał. Pamięta Pani może słowa kanclerz Merkel sprzed prawie dwóch lat, że "Islam jest częścią Niemiec"- bo przecież część obywateli niemieckich jest muzułmanami... Zresztą niedługo może muzułmanin zostanie ministrem spraw zagranicznych Niemiec. Jeśli bowiem w wyborach parlamentarnych w przyszłym roku wygra koalicja czarno-zielona (CDU-CSU i Zieloni), to największe szanse na zostanie szefem niemieckiej dyplomacji będzie miał mój były kolega z Parlamentu Europejskiego, Cem Özdemir. Niemiec tureckiego pochodzenia, muzułmanin. Wracając do meritum, to Berlin i Paryż bały się po prostu pojawienia w Unii potężnego kraju, który zepchnąłby te dwa największe dotąd kraje na drugi plan. Przecież Turcja stałaby się wtedy największym krajem unijnym! I problemem nie byłyby dopłaty dla rolników z Anatolii, ale polityczna detronizacja Niemiec. Niektórzy politycy, także z RFN bali się przyjęcia Turcji do Unii zdając sobie sprawę, że po tej akcesji sąsiadami Unii stałyby się Iran, Irak i Syria. Co to oznaczałoby dla bezpieczeństwa Europy, nie trzeba tłumaczyć. Ale wśród niemieckich polityków zdarzali się też ci kibicujący Turcji. Jak na przykład były kanclerz Gerhard Schroeder, który w znanym wywiadzie dla " Welt am Sonntag" mówił o tym, że dzięki akcesji Turcji Unia Europejska stałaby się globalnym graczem. Podobnego zdania był także, w jednej ze swoich książek, Zbigniew Brzeziński, który tłumaczył to dodatkowo tym, że taka Unia mogłaby się silniej przeciwstawiać Rosji.
- I prezydent Lech Kaczyński, który - jak pamiętam - przy różnych okazjach starał się być adwokatem Turcji.
- Prezydent Kaczyński był bardzo sprawnym politykiem w kwestiach międzynarodowych i zręcznie wykorzystywał takie swoje nastawienie do budowania dobrych relacji strategicznych z Turcją, w sytuacji gdy Berlin i Paryż schładzały relacje z Ankarą. Przez Turków był uważany za przyjaciela. Aczkolwiek uczciwie mówiąc nie wiem, jakby zagłosował, gdyby np. od głosu Polski zależało faktyczne wejście Turcji do Unii. Ale to, czyli autentyczna akcesja, dalej moim zdaniem nie jest realne.
- Czyli strona unijna też gra z Turcją. Bo z tego, co Pan mówi i z tego, co mówią nieoficjalnie różni europejscy politycy, tak naprawdę nawet pomimo ostatniego ocieplenia kwestia prawdziwej akcesji Turcji wcale się nie stała bardziej realna. Podsumowując: Unia udaje, że chce Turcję przyjąć do siebie, Turcja udaje, że w to wierzy, a tak naprawdę próbuje zbić na tym (i oczywiście kryzysie z uchodźcami) kapitał polityczny i finansowy.
- Powiedziałbym Boyem-Żeleńskim: "bo w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało naraz". Przedtem to Turcji bardzo zależało na Unii, teraz Unii bardziej zależy na Turcji ze względu na bieżące potrzeby polityczne. Ale do przyjęcia Turcji, podania konkretnej daty jej członkostwa nikt poważny w Europie nie dojrzał. I Turcy są tego świadomi, dlatego budują swoją strategię odbudowy strefy wpływów w dawnym imperium otomańskim i tym samym zwiększają swoją pozycję na świecie. Zresztą ciekawe, bo na przykład w Azji postsowieckiej jest moda na Turcję. Rosja jest już mniej atrakcyjna, Europa jest za daleko i tym krajem najbardziej pociągającym jest Turcja, choć też Chiny i po części Iran.
- Zmieniając temat, nieco Pan zaskoczył niektórych ludzi ogłaszając, że rząd polski poprze kandydaturę Donalda Tuska na drugą kadencję jako szefa Rady.
- Tusk nie jest tej klasy graczem co Jean-Claude Juncker czy nawet Martin Schulz. Mamy wszak tradycję w PiS popierania polskich kandydatów na międzynarodowe, nie tylko unijne, stanowiska. To nie jest poparcie bezwarunkowe. Przewodniczący Tusk powinien bronić polskiej racji stanu. Niestety, Tusk znów pogodzony z kanclerz Merkel i basujący jej publicznie wspiera kuriozalną propozycję Komisji Europejskiej wymierzania monstrualnych kar finansowych za nieprzyjmowanie uchodźców. I takie zachowania zmniejszają jego szanse.
- A czy jego szans nie zmienia arytmetyka polityczna? Obecnie z czterech najważniejszych stanowisk unijnych (szef Rady, Komisji, Parlamentu i dyplomacji) dwa mają socjaliści (Mogherini jako szefowa dyplomacji i Schulz jako szef PE), dwa chadecy (Tusk i Juncker). Ale w styczniu, w połowie kadencji zmieni się szef Europarlamentu i zgodnie z zasadami powinien nim zostać polityk chadecki. Czyli chadecy będą mieli trzy stanowiska, socjaliści tylko jedno. I socjaliści mogą chcieć "utrącić" Donalda Tuska, by wyrównać proporcje...
- No tak, w styczniu nastąpi rotacja w PE. Martin Schulz ma małe szanse kontynuowania swojej misji, "misji "w cudzysłowie. Szefem PE będzie polityk chadecki, nie wiadomo jeszcze, kto konkretnie. Jest jak na razie kilku kandydatów: Antonio Tajani, były wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej i były bliski współpracownik Silvio Berlusconiego; Alojz Peterle, premier, wicepremier i były minister spraw zagranicznych Słowenii,; Alain Lamassoure były francuski minister do spraw europejskich i bardzo doświadczony europoseł czy wreszcie niedoszła kandydatka na prezydenta Irlandii, pani McGuiness. Krótko mówiąc, oznaczałoby to, że tak, jak Pani mówi, ten niepisany pakt między socjalistami a chadekami wymagać może tego, by chadecy pół roku później oddali na rzecz socjalistów stanowisko przewodniczącego Rady. Niekoniecznie Schulzowi, bo szanse przecież mają inni lewicowcy choćby była premier Danii, Helle Torning-Schmitt (synowa byłego komisarza unijnego i lidera brytyjskich labourzystów Neila Kinnocka). I wtedy Donald Tusk musiałby się pożegnać ze stanowiskiem.
- A nie wchodzi w grę jeszcze jeden wariant? Bo słyszałam o tym, że o schedę po Martinie Schulzu mocno upominają się liberałowie. Argumentują to tym, że obecnie w gronie premierów krajów unijnych jest więcej liberałów niż chadeków. I o zostaniu szefem PE marzy Guy Verhofstadt...
- Był już precedens, kiedy to liberał złamał socjalistyczno-chadecki monopol. Mam na myśli Irlandczyka, Pata Coxa, który był szefem PE w latach 2002-2004, co było efektem chwilowego pięcioletniego przymierza Europejskiej Partii Ludowej z liberałami. Taki układ wydaje mi się mało realny, choć faktycznie były premier Belgii, Guy Verhofstadt, jeden z najbardziej antypolskich polityków w PE, bardzo tego chce. Bo choć liberałowie mają więcej premierów, to jednak wewnątrz Parlamentu nie są już trzecią najważniejszą siłą. Przegrali z nami, konserwatystami.
- No i właśnie, ostatnie pytanie, także personalne. Szef Pana frakcji, brytyjski konserwatysta Syed Kamall opowiedział się za Brexitem i zapowiedział, że jeśli nie dojdzie do Brexitu, to poda się z tej funkcji do dymisji. Kto zostanie jego następcą? Któryś z polskich eurodeputowanych?
- Nie wykluczałbym takiego scenariusza, choć za wcześnie, by mówić o szczegółach. Jako Polacy mamy 19 posłów w grupie, Brytyjczycy mają 20. Na razie trzymam kciuki za naszych brytyjskich przyjaciół, żeby jednak Wielka Brytania pozostała w Unii. Bo Unia bez Wielkiej Brytanii byłaby słabsza, pod większym jeszcze wpływem Berlina i bardziej skora do układania się z Kremlem. I w naszym interesie jest odrzucenie "Brexitu".
*wywiad dla tygodnika "Do Rzeczy" (16.05.2016)