Tytuł rubryki Widziane z Brukseli jest prawdziwy. Piszę te słowa właśnie w stolicy Królestwa Belgii, która jednocześnie jest nieformalną, choć faktyczną stolicą Unii Europejskiej. Tytuł rubryki pasuje jak ulał do dzisiejszego tematu. Z Brukseli bowiem, jak na dłoni widać, jak bardzo jesteśmy dyskryminowani – jako Polacy ‒ gdy chodzi o zatrudnienie („kwoty narodowe”, „parytety geograficzne”) w instytucjach unijnych.
Konkretnie mówiąc: choćby w EEAS (European External Action Service), czyli unijnej dyplomacji (Europejska Służba Działań Zewnętrznych), mamy raptem czterech ambasadorów na około stu trzydziestu. Biorąc jednak pod uwagę polską populację, to szóste co do liczebności państwo w Unii Europejskiej mające około 38,5 miliona mieszkańców powinno mieć dziesięciu lub jedenastu szefów dyplomatycznych placówek UE. Skądinąd po rychłym odejściu Polaka – unijnego ambasadora w Kijowie, na kluczowym dla nas, szeroko rozumianym Wschodzie, będziemy mieć raptem jednego unijnego ambasadora – w Erywaniu, w Armenii.
Ciekawostka: niebywałą nadreprezentację w szeregach EEAS (ESDZ) mają Belgowie. Ale także sporą ekipę stanowią eurosceptyczni en masse, ale umiejący korzystać z unijnych konfitur, Brytyjczycy.
Wracając jeszcze do unijnej dyplomacji, to 59 ze 128 szefów delegatur UE w państwach trzecich (a więc 46%) pochodzi bezpośrednio z krajów członkowskich UE - reszta czyli 54% to przedstawiciele unijnej biurokracji, tyle że oczywiście mający narodowość. Wśród tych niespełna 60 tylko 20 pochodzi z tzw. „nowej Unii”, czyli krajów, które przystąpiły w roku 2004 (10 państw, w tym Polska), 2007 (Rumunia i Bułgaria) i 2013 (Chorwacja). Zatem jest to jedna trzecia całości. Jednak w tej drugiej grupie – unijnych biurokratów – dysproporcje są porażające, bo w sposób racjonalny, „przez zasiedzenie”, preferowane są tam państwa, które bądź tworzyły Europejską Wspólnotę Węgla i Stali (EWWiS), a potem EWG, bądź też później do niej dołączyły.
Obywatele „nowej Unii” stanowią teraz 21% ogólnej liczby ludności państw UE. Tymczasem tylko 18% personelu unijnej dyplomacji (na szczeblu „administratorów”) pochodzi właśnie z 13 krajów „nowej Unii”. Dodajmy do tego bardzo duże zróżnicowanie w samej EEAS ( ale też w KE, PE i RE), w której to służbie jest nieproporcjonalnie więcej polskich sekretarek i asystentek i nieproporcjonalnie mało urzędników wyższego szczebla. W krajach zaś „starej Unii” ‒ dokładnie odwrotnie, choć tutaj nadrabiają tę statystykę państwa Europy południowej (Włochy, Hiszpania, Portugalia, Grecja), które mają znacznie więcej np. szoferów niż te z Europy Północnej. Ciekawostka: w ramach oszczędności unijna dyplomacja zredukowała w swojej siedzibie głównej aż... 17 etatów!
O tym, że inne nacje, z dłuższym stażem w Unii, potrafiły powalczyć o stanowiska kierownicze dla „swoich”, a nas spychają w kierunku etatów administracyjno-technicznych, świadczy fakt, iż większość Polaków to w instytucjach unijnych pracownicy z czterech grup najniższego zaszeregowania. W wyższych kategoriach od tzw. AD 09 do AD 16 mamy 141 pracowników spośród wszystkich 758 (stan na koniec 2015). Stanowi to jedynie 18%. W tym samym czasie Niemcy na swoich 1381 pracowników w organach i agendach Unii mają aż 934 pracujących w najwyższych kategoriach. Stanowi to ponad dwie trzecie! Zatem nasi zachodni sąsiedzi mają prawie czterokrotnie więcej swoich ludzi na stanowiskach kierowniczych niż my.
Polacy stanowią około 7,6% obywateli wszystkich krajów członkowskich UE. Tymczasem w Radzie Unii Europejskiej do niedawna tylko 3,87 % to Polacy – zaś w Komisji Europejskiej 4,9% to nasi rodacy. Stosunkowo najlepiej jest w „moim” PE, gdzie odsetek Polaków jest najwyższy ze wszystkich instytucji unijnych. Wynosi on 6,58%, ‒ i tak o cały 1% mniej niż unijna średnia.
To jasne, że to grzech zaniechania 8 lat rządów PO-PSL. Ale jest to też wyzwanie dla nowego rządu.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (04.05.2016)