Co jak co, ale sytuacja w drugiej połowie drugiej dekady XXI wieku zupełnie nie przypomina tej między Kongresem Wiedeńskim a Powstaniem Listopadowym, gdy Europa zastygła w geopolitycznym bezruchu. Bynajmniej nie trwał on przez cały XIX wiek, bo przecież dzięki powstańczemu zrywowi Polaków w 1830 roku, który związał wojska rosyjskie na tyle, że nie były w stanie pomóc w tłumieniu niepodległościowych aspiracji Belgów – powstało nowe państwo: Królestwo Belgii właśnie. Później również powstawały państwa na Bałkanach, zmieniała się geografia polityczna w ramach Austro-Węgier, niemieckie Prusy przekształciły się w Niemcy i stały się potęgą, a Francja pogrążyła się w traumie po tym, jak uległa Berlinowi w 1866 roku. Ale to działo się w ciągu dekad – i można było na Stary Kontynent spokojnie patrzeć z okien dyliżansu. Dziś potrzebny jest do tego odrzutowiec.
Na naszych oczach Federacja Rosyjska wyraźnie słabnie ekonomicznie, choć wciąż nie przekłada się to na jej pozycję polityczną. Szczycące się w skali świata silnym przywództwem Niemcy – Angela Merkel jako człowiek roku tygodnika „Time” ‒ właśnie tracą ten atut. Unia Europejska traci w oczach, niestety. Państwa skandynawskie zmieniają swój tradycyjny kurs proimigracyjny o niemal 180 stopni, kraje Europy Środkowo-Wschodniej coraz bardziej w politycznej praktyce artykułują chęć zdecydowanie bliższej, niż dotąd, współpracy w ramach regionu. „Polityczna Europa” zamyka drzwi przed kolejnymi rozszerzeniami UE, nawet o państwa bałkańskie, nie mówiąc już o Ukrainie, choć w tym samym czasie wpuszcza setki tysięcy (islamskich) imigrantów. Za chwilę Wielkiej Brytanii może nie być w Unii, choć przecież w EWG-UE jest od 43 lat!
Europa: pogłębianie dysproporcji gospodarczych
Stary Kontynent mamroczący o jedności i „integracji europejskiej” coraz bardziej staje się areną darwinistycznych wręcz walk o wpływy między poszczególnymi narodami. Idea wyrównywania szans i poziomu bogactwa w ramach „zjednoczonej Europy” została wyrzucona, po cichu, ale skutecznie, do kąta. Spektakularnie widać to na przykładzie Europejskiego Banku Inwestycyjnego z siedzibą w Luksemburgu. W 2014 roku – ostatnim, z którego mamy precyzyjne dane – 3/5 wszystkich projektów przez niego wspartych (dokładnie 59,4%) zostało zrealizowane w pięciu najsilniejszych ekonomicznie krajach UE („wiodących gospodarkach”). W tym czasie udział 23 pozostałych państw członkowskich Unii w tychże projektach wyniósł jedynie 30,3% (pozostałe nieco ponad 10% projektów finansowanych przez EBI trafiło do krajów spoza kręgu UE – np. silne inwestycje w Turcji...). Widać zatem, że w Europie istnieje tendencja co najmniej petryfikacji stanu zamożności - lub jej braku - poszczególnych państw, a nawet pogłębiania się dysproporcji między bogatymi a biednymi. Zupełnie tak, jak faktycznie cały czas pogłębiają się dysproporcje między zamożnymi i uboższymi Amerykanami.
A propos USA właśnie. Amerykański ptak jest w locie, mówiąc metaforycznie – wiadomo, że po listopadowych wyborach zmieni położenie. To pewnik. Pytanie tylko, w którą stronę poleci szary i nudny ptaszek Hillary Rodham Clinton? Zapewne będzie trochę bardziej sceptyczny wobec Rosji niż naiwny, nie czujący Wschodu, ale też mający inne priorytety i wspólne polityczne interesy z Rosją (Iran, „kwestia palestyńska”) Barack Hussein Obama. Tymczasem kolorowy, egzotycznie wielobarwny i fascynujący swoim piruetami ptak Donalda Trumpa jest nie mniej, a może nawet bardziej naiwny od obecnego lokatora Białego Domu względem Moskwy. Co nie oznacza, że taki musi być po ewentualnych zwycięskich wyborach. Trump jako racjonalny biznesmen może być bardziej pragmatyczny, niż to się dziś wydaje, a ponadto może być dla niego kuszące zostanie swoistym „zakładnikiem” amerykańskiej administracji i lobby zbrojeniowego – a oba te środowiska niespecjalnie będą chciały realizować jego szalone pomysły poważnego zbliżenia z Kremlem. Prawdę mówiąc wolałbym jednak, abyśmy nie weryfikowali w praktyce czy prorosyjski bełkot Donalda T. jest tylko egzotyczną pozą w jego kampanii czy też politycznym quasi-planem. Jedno jest pewne, że w USA sytuacja również jest dynamiczna i nic już nie będzie po styczniowej inauguracji 46. prezydenta USA takie, jak było dotąd.
Azja i Rosja na geopolitycznej karuzeli
Azja też nie stoi w miejscu. Zbliżenie chińsko-rosyjskie, które mogłem w naocznie obserwować na IX szczycie Azja-Europa, który odbył się 21 i 22 kwietnia w stolicy Mongolii Ułan-Bator (Ulaan-Baatar), gdzie przewodniczyłem delegacji Parlamentu Europejskiego – nie musi być wcale „do końca świata i jeden dzień dłużej”. Rosja o tym dobrze wie, skoro nawet przeprowadzając swoje manewry obronne ćwiczy wariant chińskiej agresji na Syberię! W tym samym roku (2013), w którym miały miejsce słynne manewry „Zapad 2013” („Zachód 2013” ‒ ćwiczono tam atak nuklearny na Polskę!) odbyły się również manewry pod kryptonimem „Wostok” („Wschód”), gdzie z kolei ćwiczono, między innymi, minowanie całych połaci ziemi na Dalekim Wschodzie Federacji Rosyjskiej – i to też ładunkami jądrowymi...
Dobrą wiadomością jest to, że miły pan, z którym miałem okazję rozmawiać w czasie mojej marcowej wizyty w New Delhi, premier Indii Narendra Modi, w miarę trwale, jak się wydaje, przekierował politykę swojego kraju będącego „największą demokracją świata” (sic!) na proamerykańskie tory, choć przecież sam przez lata miał zakaz wjazdu do USA...
Jak widać, geopolityczne koło nabrało wyraźnego przyspieszenia. W tym wszystkim trzeba pilnować interesu Polski, wykorzystując międzynarodową koniunkturę i zabezpieczając się przed – również wszak możliwą – dekoniunkturą.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (04.05.2016)