Polak był premierem Peru - będzie prezydentem?
Jestem w tym trzecim co do wielkości kraju Ameryki Łacińskiej po raz drugi, ale specyficzną atmosferę wyborczą mogę obserwować dopiero teraz. Elekcja jest tu co pięć lat. System prezydencki, premier znaczy jeszcze mniej niż we Francji. Gdy spotykam się z urzędującym (od kwietnia 2015) prezesem Rady Ministrów Pedro Cateriano, mam wrażenie, że nawet nie chce udawać, iż jest inaczej. Zadowolony z siebie i życia, śmiejący się z własnych dowcipów, zna swoje miejsce w politycznym szeregu w Limie. Klimatyzacja jest straszna, ociekam potem, bo przecież początek kwietnia to jeszcze koniec lata ‒ zimniej się zrobi w maju, zimno w czerwcu i lipcu, gdy do nas przyjdą upały. Ponad głową peruwiańskiego premiera dwa witraże, na obu kobiety, w tle obowiązkowe dwie flagi: gospodarza czyli czerwono-biało-czerwona i gościa czyli... nie, nie biało-czerwona niestety, ale niebieska z żółtymi gwiazdkami. W końcu przynoszą zimną wodę, a ja sobie myślę, że niedawno na fotelu Cateriano, siedział nasz rodak ‒ przynajmniej z pochodzenia ‒ Pedro Pablo Kuczyński. Dziś ten syn lekarza z Wielkopolski i Szwajcarki jest nawet poważnym kandydatem na prezydenta: przeszedł do drugiej tury i 5 czerwca ma realne szanse powalczyć o urząd Głowy Państwa. Reprezentant raczej zamożniejszej części społeczeństwa, „białych” ‒ mówiąc w uproszczeniu ‒ w kampanii wyborczej zwrócił się też do warstw uboższych, bo tylko to stwarzało nadzieję na drugą turę. Jego polski ojciec poświęcił się pracy dla trędowatych w Amazonii i zostawił rodzinę. Czy to jest powód, że Señor Kuczyński specjalnie nie podkreśla polskich korzeni?
Przed budynkiem, w którym urzęduje szef rządu, codziennie odbywa się malownicza ceremonia. Coś na kształt defilady połączonej z występem „orkiestry reprezentacyjnej” peruwiańskiego wojska. Rytmiczne marsze, blisko setka żołnierzy w uniformach o barwach narodowych - dla przybysza z Polski jakże swojskich - werble, w to wszystko świetnie wkomponowują się dzwony z pobliskiej katedry. Trwa to kwadrans, tłum turystów przed pałacem, błyskają flesze, a ja patrzę na to z perspektywy pałacowego balkonu. Doprawdy ciekawsze to niż rozmowa z „presidente del Consejo de ministros”.
Nie głosujesz - płacisz
Udział w wyborach jest w tym andyjskim kraju (drugim co do wielkości we Wspólnocie Andyjskiej po Argentynie) obowiązkowy. Tak, jak w Belgii. Ale tutaj kary za wyborczą absencję są rzeczywiście dotkliwe. Nie tylko finansowe. Poza zapłaceniem 69 soli (niegdyś było aż 140, ale odstąpiono od tego, bo części Peruwiańczyków po prostu nie było stać na uiszczenie tak wysokiej grzywny i masowo nie płacono) traci się też... część praw obywatelskich. Dosłownie. Idąc do głosowania w komisji wyborczej Peruwiańczyk do dowodu osobistego ma wklejany specjalny „sticker”. Bez tego potwierdzenia udziału w wyborach nie można wyjechać za granicę, zrobić transakcji w banku, sprzedać czy kupić nieruchomości. Ucieczką od tego jest zapłacenie kary. Właśnie dlatego frekwencja tutaj jest tak wysoka. Skądinąd obligatoryjny akt wyborczy to tradycja w części kontynentu latynoamerykańskiego. Kolumbia już ją co prawda zniosła, ale w sąsiedniej Boliwii wciąż obowiązuje.
W dzielnicy (distrito) Jesus Maria (sic!) w „colegio San Felipe” śniadzi żołnierze z automatami przed budynkiem i na każdym jego piętrze pilnują urn wyborczych („cabina de votacion” ‒ no, kabina to to nie jest) i porządku. Robi to wrażenie, ale usprawiedliwiam państwo peruwiańskie natychmiast: nie dalej, jak wczoraj w zasadzce terrorystów na prowincji zginęło kilku żołnierzy i cywil. Lepiej dmuchać na gorące...
Muzyka łagodzi obyczaje. Samowola Państwowej Komisji Wyborczej, która „prawem kaduka” eliminuje jednych kandydatów na prezydenta pod byle zarzutem czy pretekstem, aby innych, będących w identycznej sytuacji, zostawić w spokoju. Prawo wyborcze zmienione w ostatniej chwili przed wyborami ‒ tu chyba nikt nie słyszał o „vacatio legis”. Nawet Polska przyjęła prawo zabraniające zmian w ordynacji wyborczej później niż pół roku przed wyborami. Ale tu jest, jak widać, „południowoamerykanka”. Są zatem powody, żeby się po prostu wkurzać. Ale właśnie w takich momentach jest coś, co łagodzi obyczaje... W samochodzie zatem słucham mojej ulubionej ‒ od razu ‒ peruwiańskiej radiostacji. RadioFilharmonia emituje muzykę klasyczną, ale też jest otwarte na współpracę z dyplomatami. To dzięki tej otwartości i zaangażowaniu polskiej placówki w zeszłym roku RF puściła jednogodzinną audycję poświęconą w całości najstarszej konstytucji w Europie, drugiej na świecie ‒ polskiej Konstytucji 3 Maja.Słuchając muzyki w aucie, stojąc w wielkim albo jeszcze większym korku w Limie i otwierając szybę - bo gorąco, a klimatyzacja szkodzi - trzeba uważać z odbieraniem połączeń na telefony komórkowe: wyspecjalizowani złodzieje "komórek" tylko czyhają na taki moment.
Córka prezydenta będzie prezydentem?
Pierwszą turę wyborów wygrała córka byłego prezydenta Alberto Fujimori ‒ Keiko Sofia Fujimori Higuchi. Jej ojciec, określany przez peruwiańską prasę jako „del ultimo autocrata de Peru”, odsiaduje w więzieniu 25-letni wyrok za zlecanie mordowania działaczy opozycji. Ten profesor uniwersytetu, który ku osłupieniu elit, zwłaszcza intelektualnych na całym świecie pokonał w wyborach prezydenckich pisarza-Noblistę Mario Vargasa Llosę (mimo, że kultowy pisarz zdecydowanie górował w sondażach) jest w Peru nienawidzony i uwielbiany jednocześnie. To pierwsze ‒ bo brutalnie spacyfikował Kongres i „wziął za mordę” opozycję. To drugie ‒ bo równie gorliwie zwalczał terrorystów ze „Świetlistego Szlaku”. Jego córka robi świetne wrażenie na nas, zagranicznych obserwatorach. Czy w drugiej turze przekona także własnych rodaków? Już raz ta sztuka się jej nie udała: pięć lat temu minimalnie uległa generałowi w stanie spoczynku i jednocześnie liderowi Peruwiańskiej Partii Nacjonalistycznej. Ollanta Mojżesz Humala Tasso ‒ bo o nim mowa ‒ syn autochtona i Włoszki z pochodzenia, przed 16 laty zorganizował pucz wojskowy przeciw urzędującemu prezydentowi Fujimori właśnie, który zmusił tegoż Peruwiańczyka o japońskich korzeniach do nagłej (czasowej) emigracji do ojczyzny przodków. Obecny szef państwa nie kandyduje na skutek idiotycznego przepisu zakazującego piastować w Peru urząd Głowy Państwa dłużej niż jedną kadencję pod rząd ‒ ale po przerwie: proszę bardzo.... Powoduje to powszechny zwyczaj kandydowania w wyborach prezydenckich byłych prezydentów, co oczywiście dewaluuje to stanowisko.
Wracając do Keiko, córki Alberto: druga tura 5 czerwca i ktoś, kto ma ponad 30% w pierwszej rundzie, ma oczywiste spore szanse na ostateczną wiktorię. Także dlatego, że już taka jest peruwiańska tradycja polityczna ‒ pretendent, który przegrywa w drugiej turze, zwycięża po pięciu latach: Ollanta przegrał z byłym prezydentem Alanem Garcią (został wtedy szefem państwa po raz drugi) w 2006 roku, by wygrać z Keiko Fujimori w 2011. Keiko przegrała drugą turę w 2011, aby w 2016... Zobaczymy.
Aborcyjna propaganda za rogiem katolickiej szkoły
W drodze do kolejnego lokalu wyborczego („Universidad Nacional Mayor San Marco”) mijam billboardy zapowiadające występ piosenkarza Erosa Ramazottiego (ten od „Italiano vero”). W Peru, jak w całej Ameryce Łacińskiej, sporo ludzi ma włoskie korzenie ‒ w klasyfikacji „pochodzeniowej” Italia ma drugie miejsce, zaraz po Hiszpanach. A w punkcie wyborczym zwyczajowe tutaj tabliczki zakazujące palenia, używania telefonów komórkowych i fotografowania(!). Nie pamiętając o tym robię zdjęcia i od razu zostaję upomniany. Co zrobiłem, to moje. A swoją drogą, pamiętam inne tabliczki w lokalach wyborczych: takie o zakazie wnoszenia broni. Tak było w niektórych krajach arabskich, na Kaukazie Południowym i w niektórych państwach bałkańskich, nie będących w Unii Europejskiej.
Na ulicach Limy masę małoformatowych reklam: „Atrazo menstrual” ‒ z dopiskiem „efekt natychmiastowy”. Oczywiście owe „przyspieszanie miesiączki” to eufemizm. Chodzi o tzw. aborcję. W Peru obowiązuje prawna ochrona życia poczętego. Jak widać, lobby „cywilizacji śmierci” (Jan Paweł II) nie daje za wygraną. Niedaleko zagęszczenia reklam przeciwnych życiu znajduje się kolejny punkt wyborczy. Ulokowano go w szkole. Jesteśmy w klasie dla najmłodszych. Na ścianie, w pobliżu krzyża napis „Jesus mi guia” czyli „Jezus jest moim przewodnikiem”. Kalendarz ze świętym Judą Tadeuszem (jak byłem mały, mama mówiła, że trzeba modlić się do niego, jak coś się zgubi...). Wysoko, pod sufitem, postać dziewczynki i napis „Dios mi amor” ‒ „Bóg jest moją miłością”. Te dwie rzeczywistości funkcjonują obok siebie, w najbliższym sąsiedztwie. Katolicka szkoła i proaborcyjne podziemie(?), jakoś chyba tolerowane. Pewnie nie jest to wcale specyfiką Peru, ale tu widać to jak na dłoni.
Kościół Katolicki w tym kraju podatków nie płaci. Nie ujawnia też swoich dochodów. To katolicki naród. Katolików jest tu około 24 milionów ‒ ciekawe, że mniej więcej tyle, ilu obywateli mających prawa wyborcze. Protestantów są 3,5‒4 miliony. Religijnie indyferentnych ‒ nie więcej niż milion. Jest też przeszło pół miliona mormonów i z 300 tysięcy wyznawców starych, pogańskich wierzeń indiańskich. Margines religijny stanowią świadkowie Jehowy (ponad sto tysięcy oraz buddyści ‒ połowa tego). Podsumowując tę religijną mozaikę: katolicy to, według różnych statystyk, od czterech piątych „Peruanos” do niemal 90%.
Tu trzeba wspomnieć ciężką pracę polskich misjonarzy. Pierwszy z nich ‒ jezuita ‒ przybył tu dobrze ponad trzy wieki temu. Dziś są to głównie salezjanie i franciszkanie konwentualni (z tego samego zakonu, co w Burkina Faso i Ugandzie). Poza pracą z trudną młodzieżą, zwykłym posługiwaniem w parafiach, na przykład nasi salezjanie trudnią się także produkcją... wina i narodowego trunku Peru czyli pisco.
Słucham opowieści o eksprezydencie Fujimori, który jeszcze niedawno ‒ mimo odsiadki w wiezieniu ‒ był aktywny na Facebooku. Dopiero ostatnio mu tego zakazano. Wciąż popularny wśród dużej części narodu, ale też z wielkim elektoratem negatywnym. Jedno i drugie dziedziczy córka. A seniora za kratami odwiedzają posłanki jego partii, co staje się tematem niewybrednych żartów, że pewnie rozmawiają w „celach miłości”. ..
Gospodarze przesadzają z restrykcjami w dniu wyborów i w dzień je poprzedzający. Wymuszenie na Kościele odwołania olbrzymiej większości mszy świętych w wyborczą niedzielę to jeden tylko z szeregu przykładów. Wybory w Peru trwają tylko osiem godzin (dla porównania: u nas o przeszło połowę dłużej): od 8 do 16. Stąd msze można było odprawiać tylko o 7 rano i późnym popołudniem. Ale ograniczenia dotknęły nie tylko miejsc kultu. Zabroniono sprzedaży alkoholu w sklepach i serwowania go w barach, restauracjach, hotelach. Wykonano to z gorliwością abstynentów-neofitów, zamykając na przykład mini-barki w hotelowych pokojach... zamiast wyjąć stamtąd butelki piwa czy inne trunki. W efekcie nie można było nawet napić się coli czy wody. Peru otarło się o paranoję.
Czasu nie ma, a muzea ciekawią. Dziwne, ale te państwowe, choć mają olbrzymie zbiory w ogóle ich nie eksponują, wartościowe eksponaty leżakują w piwnicach, gdy tymczasem hossę przeżywają muzea prywatne, mające znakomite ekspozycje. A żeby biznes się kręcił, prywatni właściciele tuż obok muzeów lokują świetne restauracje, jedne z najlepszych w Limie. Polecić mogę również Muzeum Sztuki Religijnej, mieszczące się przy Katedrze w samym centrum przeszło 8-milionowej stolicy Peru. Skądinąd historyczne centrum Limy od 28 już lat wpisane jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Muzeum sztuki sakralnej czynne jest, co istotne, codziennie, w poniedziałki od 9 do 17, w soboty od 10 do 13, w niedziele od 13 do 17. Można je zwiedzać osobno lub wraz z Pałacem Arcybiskupa Limy. W sąsiedniej Katedrze msze w sobotę o 9 i 10, a w niedzielę o 11 i 12.
Narkobiznes czyli tabu
Dziwna ta kampania. Najwyraźniej są tematy tabu. W kraju, przez który do niedawna jeszcze przechodził szlak narkotykowy z Południowej Ameryki do Europy, w kraju, który wciąż ma duże problemy z narkobiznesem, właśnie w takim kraju w kampanii wyborczej w praktyce nie pada żadne pytanie z tym związane. W sytuacji, gdy zasady finansowania kampanii są absolutnie nieprzejrzyste, musi to dawać do myślenia. Nawet małe partie, szukające rozgłosu za wszelka cenę, nie chciały tego tematu uznać za swoją trampolinę. Kartele jako sponsorzy polityków? I już nic więcej nie powiem.
Narkobiznes zresztą stara się przenikać nie tylko do polityki. Niedawno jeden z przełożonych zakonnych otrzymał tutaj propozycję „prezentu” od nieznajomych biznesmenów: 4 miliony dolarów za samo tylko założenie wspólnej firmy budowlanej. Gdy zaczął dopytywać o źródło tych pieniędzy, czy nie pochodzą z „podejrzanych” interesów, obrażeni sponsorzy nagle wycofali się z propozycji.
Jeszcze niedawno policjanci i wojskowi nie mieli w Peru prawa głosu. Chcąc formalnie ograniczyć wpływ „mundurowych” na politykę ‒ tradycyjnie wielki na tym kontynencie ‒ wylano dziecko z kąpielą. Armia obaliła w praktyce prezydenta Fujimori, mimo że nie miała wtedy jeszcze formalnego wpływu na wybory. To jedno z bardziej populistycznych zaklęć w tutejszym politycznym świecie zostało wreszcie przekreślone.
„Claro” ‒ to jedno z najpopularniejszych słów, jakie można usłyszeć w Limie. „Jasne”! To także nazwa jednej z głównych tutaj sieci komórkowych. Jasne więc, że tłum ludzi czekających na oddanie głosu w dzielnicy San Miguel jest wściekły ‒ na ulicy Patriotów jest chyba parusetmetrowa kolejka. Poza nią przepuszczani są jedynie staruszkowie, kobiety w ciąży i matki z dziećmi. Jasne, że porządku pilnują ubrani w białe galowe mundury marines, w tym również efektowne panie w niemniej efektownych mundurach. Jasne też, że kolejny punkt wyborczy zlokalizowano w szkole. Jasne też, iż musi mi się podobać hasło dostrzeżone w szkolnej klasie: „Educacion – Honor ‒ Disciplina”. Cóż, nic dodać, nic ująć...
Juncker jak Marks, Tusk jak Lenin
Równo o 16.00, gdy lokale wyborcze powinno się zamykać, w Colegio de Jesus czeka tylko do jednego z nich około 120 osób. Zapachniało Ugandą ‒ ale tu do rękoczynów i niszczenia urn nie dochodzi. Słucham urokliwego „El Condor Pasa” czyli „Lotu kondora”. Kondor krąży nad trzema częściami Peru: nad dżunglą, bliżej oceanu i górami. Zwłaszcza kondor nad Andami jest jakoś szczególny. Może także dzięki młodym artystom, którzy go wykonują? Typowe „dzieci ulicy”, młodociani narkomani, nastoletni alkoholicy. Główną postacią zespołu jest chłopak, który nie tak dawno gnieździł się w klitce z własną siostrą w jednym łóżku. Teraz chodzi do szkoły muzycznej, ma dobrą pracę, ściągnął z dżungli matkę na leczenie. Wyciągnęli go z ciemnej strony mocy polscy zakonnicy. Jak wielu innych. Część z ich wychowanków, z domu dla, jak kiedyś mówiono, „trudnej młodzieży”, wyjdzie na ludzi. Tylko część. Aż część. A nasi rodacy w habitach ‒ a często i bez nich ‒ po cichu budują pomniczek czy pomnik peruwiańskiej wdzięczności dla Polaków, dla ojczyzny papieża nazywanego tu „Juan Pablo Segundo”.
A w siedzibie przedstawicielstwa Unii Europejskiej w Limie na ścianie - niczym religijne obrazy, niczym kiedyś portrety Marksa, Engelsa i Lenina - nowa unijna „Trójca Święta”: po lewej, lekko u dołu przewodniczący Juncker, po prawej, też trochę obniżona przewodnicząca Mogherini, po środku, wywyższony, przewodniczący Tusk. Brakuje kadzidełek. Może ktoś dowiezie? A ja tęsknię za byciem wśród ludzi, którzy na ścianie wieszają obrazy prawdziwych świętych, zastanawiają się, co zrobić dla bliźniego swego, choćby upadłego na dno i uśmiechają się prawdziwie, a nie do obiektywu. Tęsknię za atmosferą, jakiej zaznałem wśród polskich misjonarzy w Peru. Coraz dalej mi do salonu, pustego pod każdym względem.
*artykuł ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (18.04.2016)