W Brukseli szczyt UE poświęcony w praktyce Turcji, a w Turcji szczyt AECR czyli Sojuszu Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, a więc partii na poziomie europejskim, do której należy 30 partii z 24 krajów, w tym 10 rządzących (między innymi PiS, brytyjscy Torysi i turecka AK). Jeśli nie wszystko, to wiele kręci się wokół tego przeszło 80-milionowego muzułmańskiego kraju z europejskimi ambicjami. Toczą się negocjacje, które mają doprowadzić do szczegółów targu: Bruksela da pieniądze, a Ankara przytrzyma (na jak długo?) imigrantów. Merkel jest skłonna dać Turkom dużo więcej niż reszta Unii, bo chce uratować skórę w kontekście wyborów landowych i krajowych. Erdogan wie, że pani kanclerz jest „na musiku” i licytuje ‒ zresztą coraz skuteczniej.
Zapewne nie byłoby tego unijnego „samopostawienia się” pod ścianą, gdyby nie błędna, przez dziesięciolecia, a zwłaszcza w ostatniej dekadzie, polityka EWG, a potem UE wobec Ankary. Najpierw w 1963 roku podpisano z nią układ stowarzyszeniowy „na piękne oczy”, a potem udawano, że nie ma tematu europejskich ambicji Stambułu. Szkoda, że nie słuchano śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, gdy namawiał do zacieśnienia relacji politycznych z Ankarą, pokazując korzyści dla obu stron. Berlin i Paryż wolały być strusiem, który chowa głowę w piasek. No to dziś masz, Angelo, placek.*komentarz ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (19.03.2016)