USA. Lubię tu bywać ‒ nie znoszę przyjeżdżać. Po wylądowaniu trzeba odstać nieraz godzinę czy więcej w gigantycznych kolejkach do kontroli paszportowej, a potem konwersować z panem czy panią od którego (której) zależy czy będziesz łaskawie wpuszczony na terytorium amerykańskie czy też nie.
Ale jestem w końcu po raz trzeci w ciągu roku w Waszyngtonie, trudno zatem narzekać za bardzo. Coś mnie tu ciągnie. To „coś” to prawybory „made in USA”. Są fascynujące. W amerykańskiej stolicy zimniej niż w Polsce, ale wyścig Trumpa, Cruza, Rubio i Kasicha u Republikanów oraz sędziwych: Clinton i Sandersa u Demokratów sprawia, iż w zasadzie jest gorąco...
Sześć obserwacji. Po pierwsze: pospolite ruszenie Amerykanów. Prawyborom towarzyszy olbrzymia frekwencja. Telewizje pokazują olbrzymie kolejki cierpliwych ludzi spokojnie czekających na oddanie głosu. Więcej niż zwykle jest też uczestników wieców poszczególnych kandydatów ‒ choć szczególną frekwencję nakręca celebryta i showman Donald Trump.
Po drugie: Partia Demokratyczna przesunęła się ‒ dzięki Berniemu Sandersowi ‒ w lewo, a Partia Republikańska ‒ dzięki Tedowi Cruzowi i „niepoprawności politycznej” Trumpa ‒ w prawo. To proces wcześniej niespotykany, bo w okresie wyborczym obie partie zwykle, zgodnie z radą swoich strategów, schodziły do środka i walczyły o mityczne „centrum”. Tymczasem teraz oba ugrupowania rozjeżdżają się. Po trzecie: establishment Partii Republikańskiej poniósł klęskę. Obaj najbardziej liczący się kandydaci do partyjnej nominacji prezydenckiej są przeciwnikami tegoż ‒ z wzajemnością. Może dojść do tego, że republikańska elita będzie zmuszona połknąć własny język i poprzeć więcej niż nielubianego przez nią Cruza, aby zablokować marsz Trumpa.
Po czwarte: można zaobserwować dość znaczące „uruchomienie” w tych wyborach wyborców dotąd niegłosujących. Ci, którzy dotąd nie znosili polityki i przeklinali polityków, uwierzyli tym, którzy krytykują ‒ to delikatne określenie ‒ klasę polityczną. Antyestablishmentowi Sanders i Trump (nawet jeśli ten drugi przez dekady był częścią tegoż establishmentu) przyciągnęli tych, dla których Waszyngton to siedlisko zła. W jakiejś mierze dotyczy to także Cruza ‒ senatora z Teksasu, który przez kilkanaście godzin potrafił blokować mównicę w wyższej izbie Kongresu, co wystarczyło, wraz z ostrą retoryką, by zostać uznanym za „wroga elit”.
Po piąte: pokazała się młoda Ameryka. Uruchomił ją, trzeba przyznać, Barack Hussein Obama (tak o nim zawsze publicznie mówi dziennikarz John Kennedy) w kampanii w roku 2008. Teraz starszy pan, socjalista Bernie Sanders, miał kampanijny aktyw złożony w dużej mierze z ludzi, którzy mogliby być jego wnukami. Ale każdy, kto widział, ilu młodych Amerykanów gromadzi Trump i słyszał owacje, jakie urządzają Cruzowi czy Marco Rubio (prawie bębenki mi pękały...), zrozumie, o czym piszę. Ci studenci, uczniowie, początkujący biznesmeni bądź po prostu młodzi ludzie pracujący w firmach swoich rodziców, uznali, że trzeba amerykańskie sprawy wziąć w swoje ręce. Cóż, to nie były moje pierwsze wybory prezydenta USA. Te pierwsze były niemal ćwierć wieku temu, gdy pierwszy raz wygrywał Bill Clinton, a niespodziewanie dużo głosów dostał startujący jako niezależny kandydat miliarder Ross Perot, taki ówczesny - mniej skuteczny i mniej wyszczekany - Trump. Ale teraz, w Stanach Zjednoczonych AD 2016, rola młodych jest jednak większa niż wtedy. Może wiąże się to z poczuciem, że także za „Wielką Wodą” istnieje dla młodego pokolenia „szklany sufit”, który oni przede wszystkim mogą rozbić? To naprawdę nie tylko polska, nie tylko europejska specyfika.
Po szóste: znowu analogia ‒ wiadomo, bliższa koszula ciału ‒ do wyborów Polsce. Chodzi o olbrzymąa rolę mediów społecznościowych oraz lokalnych. Stały się, jeśli nie ważniejsze od telewizji, to przynajmniej tak samo ważne. W kuluarach waszyngtońskiego Gaylord Hotel, gdzie odbywała się doroczna Conservative Political Action Conference, widziałem dziesiątki poważnych polityków i prawicowych „trendsetterów”, którzy cierpliwie udzielali wywiadów nie CNN (odpowiednik TVN24) czy Fox News (trochę jak TVP czy TV Republika), lecz małym kamerkom różnych lokalnych portali czy radiostacji. Skądinąd cała kampania „anty-Trump” w ramach Partii Republikańskiej zaczęła się właśnie od internetu, by później przenieść się do wypowiedzi jego konkurentów aż wreszcie zinstytucjonalizować się w postaci oficjalnego stanowiska elity partii symbolizowanej przez słonia.
To Indie, a nie USA są największą demokracją świata. Ale nawet czyniąc taką korektę, doskonale wiemy, że nie tyle sama kampania, co jej polityczny rezultat będzie miał wpływ globalny. W tym na Europę, w tym na nasz region Starego Kontynentu, a więc na Polskę. Dlatego tak ważny jest chłód pani Clinton wobec Kremla, naiwny egocentryzm Trumpa w tym kontekście czy też tradycyjna konserwatywna nieufność wobec kiedyś Związku Sowieckiego i komunizmu, a dziś wobec Rosji w wykonaniu Teda Cruza. To ważne tym bardziej, że ktoś z tej trójki będzie w styczniu 2017 roku wprowadzał się do Białego Domu, a jego kichnięcie może dla Polski oznaczać zapalenie płuc...
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (07.03.2016)
Olbrzymia frekwencja ? Wolne żarty. To tak samo jak z frekwencją na wyborach uzupełniających na Podlasiu.
Z przedstawionymi opisami nie warto nawet polemizować