Yoweri Museweni przyjmuje mnie boso. To nie rasistowski żart. To fakt. Rządzący od 30 lat władca Ugandy, tego 32-milionowego państwa, przyjmuje mnie w pawilonie bez szyb i drzwi (sorry, taki mamy klimat). Wokół pawilonu swobodnie spacerują ptaki. Jeden z nich wsadza łeb do środka, jakby chciał podsłuchać, o czym mówimy.
Te
ptaki przypominają mi pieska na dworze cesarza Etiopii Hajle
Sellasje. Opisywany przez Kapuścińskiego piesek wszedł raczej do
historii polskiej literatury niż reportażu. Nie wiadomo, czy
istniał realnie. Ale ptaszki Museweni są rzeczywistością. Nikt
ich nie przegania. Inaczej się dzieje w stosunku do opozycyjnych
demonstrantów. Tych policja przepędza na ulicach stolicy gazem
łzawiącym i granatami hukowymi. Może ugandyjski prezydent bardziej
lubi zwierzęta niż ludzi?
Prezydent:
„Nie jestem politykiem”...
Aby
dostać się do prezydenckiej rezydencji, trzeba pokonać cały
labirynt fortyfikacji, minąć kilka posterunków policji, dwa
transportery opancerzone z żołnierzami, przejść kontrole, pokazać
paszport oraz oddać telefony komórkowe i IPady. Władca przyjmuje
rozparty na czymś w rodzaju niskiego tronu. Koło fotela zzute,
niepotrzebne w czasie półtoragodzinnej audiencji sandały. Na stole
nie ma żadnych dokumentów, papierów, książek, ale na taborecie
po lewej stronie dostrzegam porzuconą rakietę tenisową. Yoweri
Museweni siedzi w białej, głęboko rozpiętej koszuli. Ma 72 lata,
ale skutecznie rządzi od trzech dekad. Jest jednym z najdłużej
utrzymujących się przy władzy prezydentów na Czarnym Lądzie.
Na początek rzuca: „Nie jestem politykiem”, i obserwuje, jaka będzie reakcja. Trzydzieści lat rządzi narodem niewiele mniejszym niż polski, więzi liderów opozycji, zmonopolizował media, ale politykiem, Boże broń, nie jest! Coś mi to przypomina. Jak to było? „Z daleka od polityki”? I dalej: „Budujmy drogi, budujmy stadiony”. Yoweri Kaguta Museweni wciela to w życie. Także w kontekście religii w państwie wielu wyznań. Oto mówi: „Czy słyszeliście o katolickim prądzie, muzułmańskiej drodze czy anglikańskim wodociągu? Nie. To wszystko jest nasze, wspólne”. Sprytne? Sprytne.
72-letni
władca absolutny ma chyba kłopoty z oczami i w czasie naszego
spotkania co chwilę sięga po chusteczkę i ociera łzy. Chyba go
tak nie wzruszam ani nie rozbawiam... Podkreśla wiele razy pojęcie
„gospodarstwa tradycyjne” w kontraście do „firm prywatnych”.
Z siedem razy odwołuje się do... Adama Smitha („Znacie go? To
przecież Europejczyk”...). Krytycznie, a jednak. Nagle szeroko
ziewa. Nie zakrywa ust dłonią, ale przecież nie ma komarów, to
nie lotnisko w Entebbe, nic nie wpadnie. Gdy pytam o największe
trudności, najistotniejszy problem w ciągu tych trzydziestu lat
jego władzy, odpowiada komunałami, „na okrągło”. Chciałby,
„żeby każdy Ugandyjczyk...” itp., itd. Sztuczna gadka
dyktatora. Nuda. I tylko raz w ciągu blisko 90 minut ten były
partyzant, zwycięzca w boju z dyktatorem Idi Aminem, pokazuje ludzką
twarz. To moment, kiedy mówi o zmarłym przed dwoma laty ojcu.
Zakładam, że ten cynik nie jest aż tak cyniczny, żeby grać nawet
i własnym rodzicielem.
Biali
niosą lektykę
Gdy
w latach 70. dyktator Amin terroryzował własnych obywateli i
wyrzucał z kraju dosłownie wszystkich cudzoziemców, Museweni był
w opozycji, która doprowadziła go do walki zbrojnej z bohaterem
Afryki. Tak, krwawy Idi Amin, mordujący ludzi dla kaprysu, nazywany
przez cudzoziemców „czarnym Hitlerem” stał się herosem całego
kontynentu wyzwalającego się z kolonialnych zależności dzięki
jednej fotografii. Przedstawiała gestykulującego Amina w lektyce
niesionej przez... białych! Ta fotka była niczym święty obrazek
dla wszystkich, którzy chcieli zniszczyć jakikolwiek ślad białego
człowieka od Algierii aż po trzymaną pod kontrolą przez potomków
Europejczyków Południową Afrykę.
Upokorzony biały kolonizator!
Aminowi
wybaczano wszelkie zbrodnie, bo stał się symbolem kolejnej:
apartheidu, ale skierowanego tym razem już wobec białych
„okupantów”. Idi Amin był jednak zbyt okrutny, nawet jak na
afrykańskie standardy. Obecny dyktator Ugandy był jednym z tych
wojskowych, którzy wypowiedzieli otwartą wojnę byłemu
dyktatorowi. Po jego obaleniu w 1979 r. 35-letni Museweni wytoczył
wojnę kolejną: z Miltonem Obote, który stał się następcą
Amina. Ją też wygrał – w 1985 r. – a po roku zastąpił na
stanowisku głowy państwa Tito Okello. Gdy uroczyście obejmował
urząd prezydenta Ugandy, powiedział, że problemem jego kraju jest
fakt, iż szefowie państwa rządzą zbyt długo.
Dziś te słowa są mu często wypominane. Jest hipokrytą, owszem, ale cwanym: przed wyborami spotkał się z każdą wspólnotą religijną. Katolicy zapamiętają, że po królewsku przyjął papieża Franciszka i wspólnie z nim zasadził dwa drzewka na terenie przypominającym o męczeństwie pierwszych trzech Ugandyjczyków pod koniec XIX w. Muzułmanie, że tuż przed wyborami wręczył im akt darowizny ziemi, o którą ubiegali się bez skutku od 10 lat. Wreszcie anglikanie muszą pamiętać, że prezydent jest jednym z nich. Dla każdego coś miłego. Spryciarz z Ntungamo (tam się urodził).
Doktor
do paki
Scenariusz
powtarza się co cztery lata. Gdy nadchodzi kampania, ugandyjski
prezydent zamyka swojego najgroźniejszego konkurenta. Doktor
Bisyenge, o trzynaście lat młodszy od swojego dawnego
współtowarzysza walki i jego dawny lekarz(!), startował właśnie
czwarty raz, czwarty raz przegrał i czwarty raz włóczono go po
więzieniach. Przed czterema laty oskarżono go o... gwałt. Wyszedł
już po wyborach. Zarzut okazał się nieprawdziwy. Osiem lat temu
też miał kryminalne zarzuty i też go w końcu wypuszczono. Zawsze
dostaje po trzydzieści parę procent – więcej nie dadzą mu
zjednoczone siły policji, wojska, mediów, ochotniczych bojówek
ubranych na żółto (kolor prezydenckiej partii: Narodowego Ruchu
Oporu) oraz wyborczych fałszerzy. Właśnie ktoś opowiada mi, że
widział, jak do jednego z lokali wyborczych w stolicy, Kampali,
przywieziono karty do głosowania już w połowie wypełnione.
Oczywiście na prezydenta.
To
chichot historii, ale jeszcze dwadzieścia lat temu to właśnie
Museweni był pieszczochem Zachodu. Oto człowiek pokoju,
stabilizacji i rozwoju gospodarczego, otwarty na obcych inwestorów
zastąpił krwawego Amina i jego pogrążających w chaosie kraj
następców. Cóż, przeminęło z subsaharyjskim wiatrem. Yoweri
Kaguta goni Roberta Mugabe, gdy chodzi o długość rządzenia. W tym
zapewne celu cztery lata temu zawierzył – w obecności
telewizyjnych kamer – Ugandę Panu Bogu, a teraz, przed trzema
miesiącami, ogrzał się w blasku katolickiego papieża – a jakże,
przy jupiterach TV. Stolica i duże miasta mają go dość, ale na
wsiach, gdzie policjant czy urzędnik są niemal jak Pan Bóg, i
łatwo mogą zastraszyć ludzi, urzędujący prezydent może liczyć
na 90 proc. poparcia.
Cóż, moja chata z kraja, niech Ugandyjczycy robią porządki w swoim domu lub ich nie robią, ale zaniepokoił mnie władca z Kampali, gdyż przed dwoma laty wystawił laurkę Moskwie: „Chce pracować z Rosją, bo nie mieszają się oni swoimi własnymi posunięciami do polityki innych krajów”.
Wybory
w... miskach
Flagi
są wszędzie, miski też. To nie pomyłka. W każdym punkcie
wyborczym, bo nie można tu mówić o lokalu, jest kilka misek. To
właśnie w nich obywatele Ugandy skreślają krzyżyki na listach
wyborczych, głosując na prezydenta bądź wybierając
przedstawicieli parlamentu. Mieszkańcy kucają lub zginają się w
pałąk, byle dostrzec odpowiednie nazwisko. Dziwne to. A potem
tradycyjne w Afryce i krajach arabskich maczanie palca w tuszu –
aby uniemożliwić powtórne głosowanie.
Policja
nie stoi przed punktami wyborczymi, jak w większości krajów, ale
wewnątrz nich. Widziałem policjantkę, która rewidowała
wszystkich, chcących głosować, którzy stali w blisko stuosobowej
kolejce. Gigantyczne kolejki od samego rana. Ale takie same widziałem
niedawno podczas wyborów w Burkina Faso i w wielu krajach
afrykańskich. Jest jedna różnica. W innych krajach setki osób
cierpliwie czekają na otwarcie komisji wyborczej w godzinach
rannych. A tu monstrualne kolejki widziałem również po południu,
także wtedy, gdy dawno głosowanie powinno się już skończyć.
Bywało, że niektóre punkty wyborcze otrzymywały karty do
głosowania dopiero po południu, niedługo przed oficjalnym
zakończeniem wyborów. Tak się składa, że takie sytuacje zdarzały
się wyłącznie w Kampali lub w miastach, w których opozycja miała
zdecydowaną przewagę. Absencja tam była na rękę obozowi władzy.
Dobę
po zakończeniu wyborów, gdy okazało się, że w kilku miejscach
trzeba jeszcze oddać głosy, bo na przykład wściekli wyborcy
zniszczyli urny, gdyż dowieziono wyłącznie listy do głosowania do
parlamentu, na ulicach Kampali widzę żołnierzy z bronią
automatyczną gotową do strzału. Demonstracja siły wobec tych,
którzy chcieliby szukać sprawiedliwości na ulicy. Rzeczywiście,
doszło do zamieszek, a lider opozycji został zatrzymany i osadzony
w areszcie domowym. Policja budzi tu grozę, ale widziałem też
policjanta w kaloszach, choć przecież o porze deszczowej nie ma
mowy. Młode policjantki patrzą na mnie badawczo; nie wiem czy widzą
we mnie potencjalnego przestępcę, czy białego, czy po prostu
mężczyznę. I już się tego nie dowiem.
Wyboista
droga do demokracji
Karta
identyfikacyjna: „Uganda 2016. General Election Observer. Czarnecki
Ryszard. European Parlament. Poland”. Miejscowi reagują dobrze lub
bardzo dobrze. Są przyjacielscy, często sami pierwsi się odzywają,
zapraszają, żeby przyjechać ponownie, ale już na wakacje. Bosco
Okello mieszka sześć godzin drogi samochodem od Kampali, jest
bezrobotny, ale teraz pomaga unijnemu teamowi. Dopytuje, czy pogoda
jest dobra. Co ma odpowiedzieć przybysz z zimnej Polski? A jak
jedzenie? Bosco, boskie może nie jest, ale nie dla uczty kulinarnej
tu przyjechałem.
Ekstremalnie
wyboista droga do lokalu wyborczego, a od niego do szosy. Samochód
terenowy, a rzuca nami jeszcze gorzej niż kiedyś w Angoli czy
wcześniej w Mauretanii. W punkcie wyborczym, godzinę i kwadrans po
teoretycznym rozpoczęciu głosowania tłum około dwustu osób czeka
coraz mniej cierpliwie. Dostajemy oklaski na wjazd i jesteśmy
adresatem skarg na rząd Ugandy za źle zorganizowane wybory. Skąd
ja to znam? Tyle że żadna Unia – ani Afrykańska ani Europejska –
nic nie zrobi za samych Ugandyjczyków.
Sporo ludzi, zwłaszcza
kobiet z krzyżykami na wierzchu t-shirtów. W kolejkach wyborczych
stoją zgodnie z muzułmańskimi kobietami w chustach. Pytam
miejscowego księdza o stosunki obu wyznań. Odpowiada, że wyznawcy
islamu są nastawieni pokojowo, bo są znaczącą mniejszością (co
ósmy Ugandyjczyk to wyznawca Allaha). Gdyby stali się większością
– idylla by się skończyła. A mnie się przypomina rozmowa sprzed
paru miesięcy z katolickimi kapłanami w nie tak odległej Burkina
Faso. Mówili, że ze strony muzułmanów jeszcze wrogości nie ma i
że to kraj bez zamachów terrorystycznych. Po paru tygodniach doszło
do pierwszego aktu terroryzmu – na hotel z zagranicznymi
turystami.
Droga z Kampali do Jinja, piątego co do wielkości miasta Ugandy, wiedzie przez duże miasteczko Mukono, potem Mbalale, Nwamanyo, Lugazi, Najembe, wreszcie Lugalambo i Nyeru. Po drodze przejeżdżamy przez Nil, jakże inny niż ten widziany przeze mnie w Kairze przed 11 dniami. Po prawej ciągnie się wielkie (prawie 69 tys. km kw.) Jezioro Wiktorii, łączące Ugandę z Tanzanią i Kenią. Największe w kraju. Gdybym nie zatrzymał się w Jinja i jechał dalej na wschód, dotarłbym do zachodniej Kenii. Byłoby ciekawie, bo byłem tylko w Nairobi. Nie ma co marzyć, trzeba pilnować wyborów, a na razie nie wjechać w motocykle, które zwinnie przemykają między autami. To powszechny tu środek transportu, wykorzystywany przeważnie nie przez jedną czy dwie, ale przez trzy osoby. Często jest to małżeństwo z dzieckiem, ale równie często trzech mężczyzn.
Ugandy
obraz własny
W
Jinja wybory odbywają się między innymi w miejscowej bibliotece.
Wokół niej truchta nie niepokojone przez nikogo stadko kózek.
Słońce dopieka. Ludzie cierpliwie czekają na oddanie głosu.
Festiwal koszulek, w wielkiej mierze piłkarskich. Nie wiem, czy to
specyfika Ugandy, czy też coś zmieniło się w Afryce, ale jeszcze
parę lat temu młodzi chłopcy nosili przede wszystkim t-shirty z
nazwami europejskich klubów piłkarskich (przeważnie podróby).
Teraz najwięcej jest już koszulek narodowej reprezentacji
piłkarskiej Ugandy, potem dopiero Chelsea, Puma, Fly Emirates
(sponsor Arsenalu, PSG i Realu), a nawet reprezentacja Hondurasu i,
czar wspomnień, „Shevchenko”. Polonika: „Polish Day” oraz
parolatek hen, spod buszu, w miniaturowej koszulce reprezentacji
Polski z białym orzełkiem na czerwonym tle.
Mężczyźni
często chodzą tu, trzymając się za ręce, ale nic to nie oznacza.
To zwyczaj, a nie wyraz orientacji seksualnej. Patrzę na moje
jeszcze niedawno czarne buty – są już czerwone od wszechobecnego
pyłu. Gdy po całym dniu wędrówki wezmę wieczorem długą kąpiel,
to nawet po niej na białym ręczniku widać będzie czerwone smugi.
Na razie jednak to nie koniec pracy: rozmowa z młodym człowiekiem
opowiadającym, jak ludzie prezydenta przekupują – dosłownie, a
nie wyborczymi obietnicami – wyborców. „O wszystkim decydują
pieniądze” – mówi rozgoryczony. Nie on jeden.
Cóż,
jakoś łatwiej mi wybaczać dyktatorom, którzy przeciwstawiają się
Kremlowi lub przynajmniej usiłują ocalić swoją niezależność od
Moskwy niż tym, którzy nieprzymuszeni przecież geopolityką płyną
rosyjską rzeką, choć kiedyś byli ulubieńcami Zachodu. Dlatego
tak nie znoszę hipokryty („nie jestem politykiem!”) Yoweri
Kaguta Museweniego.
Ciąg dalszy za tydzień.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (29.02.2016)