PiS miał pomysł na wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej, który artykułował często i jednoznacznie, a imię tego pomysłu brzmiało „komisja międzynarodowa”. Antonii Macierewicz wraz z Anną Fotygą zabiegali o nią w amerykańskim Kongresie już pół roku po katastrofie, kiedy to wybrali się do USA i poczynili tam nawet pewne ustalenia, które obecny minister obrony zapowiadał słowami: „mamy daleko idące przekonanie, a w zasadzie pewność, że sprawa komisji międzynarodowej będzie podniesiona w przyszłej kadencji Kongresu”.
Otwartym tekstem mówiła o niej Beata Szydło („Jeśli dojdziemy do władzy, zrobimy wszystko, by powołać międzynarodową komisję”), mówił o tym Mariusz Błaszczak jeszcze w 2011 r. („Tylko przez powołanie międzynarodowej komisji ws. katastrofy smoleńskiej uda się dojść do zbadania przyczyn katastrofy”), mówił o tym poseł PiS Marek Opioła, członek zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy („Twardo wnioskujemy o to, żeby komisja międzynarodowa powstała”). Komisja międzynarodowa była jednym z głównych punktów smoleńskiej narracji partii opozycyjnej, aż partia stała się rządząca i… i potrzeby powołania komisji międzynarodowej zrobiło się brak.
Zrobiło się jej brak, co Antonii Macierewicz tak wytłumaczył: „Kiedy uda się wyjaśnić, jak doszło do tej tragedii i uda się rozstrzygnąć, po której stronie leży odpowiedzialność, wtedy należy się odnieść do organów międzynarodowych”.
PiS dosyć łatwo prześlizgnął się po temacie odejścia od swoich jasno i klarownie formułowanych zapowiedzi o powołaniu komisji międzynarodowej – stwierdzone zostało po prostu, że do rozwiania najważniejszych kwestii wystarczy powołanie komisji złożonej z ekspertów zespołu parlamentarnego, którzy wyjaśnią wszystko rzetelnie, opierając się na swojej dotychczasowej pięcioletniej pracy, wzbogaconej o dowody, do których nie mieli dostępu wcześniej. Dzisiaj minister Macierewicz taką właśnie komisję powołał.
Taki przebieg wypadków nie wydaje mi się ani dobry, ani sensowny. Po pierwsze, rezygnacja z komisji międzynarodowej na rzecz komisji rządowej to, żeby się eufemistycznie wyrazić, bardzo nonszalanckie potraktowanie niezwykle klarownych zapowiedzi PiS-u z minionych pięciu lat w sprawie mającej ogromne znaczenie i polityczne, i tożsamościowe, i międzynarodowe.
Po drugie, bardzo pesymistycznie podchodzę do możliwości wyjaśnienia czegokolwiek przez tę komisję. Pisałem już o tym wcześniej – PiS zainwestował bardzo dużo politycznego kapitału w zamach smoleński, a jeszcze więcej zainwestował sam Antonii Macierewicz. W obecnej sytuacji partia rządząca sama siebie zapędziła do zamachowego narożnika, z którego nie ma dobrego wyjścia, bo ja na przykład nie potrafię sobie wyobrazić, że przewodniczący komisji po gruntownych badaniach na wspólnej konferencji z szefem MON ogłosi, że jednak zamachu nie było, samolot zaczepił o brzozę i w ogóle bardzo się pomyliliśmy.
Naturalnie, że słyszymy zapewnienia o tym, że naukowcy nie przyjmują za pewnik żadnej tezy, są jednak te zapewnienia o tyle dyskusyjne, że sprawa, którą badają, ma olbrzymie polityczne znaczenie, a oni sami już niejednokrotnie publicznie po stronie jednej z tez się opowiadali. Czyli działają w warunkach takich, że każde „niezamachowe” ustalenia będą podważały ich dotychczasową pracę, której kontrowersyjność stała się szalą, na której położyli swoje dobre imię. W takim położeniu miejsca na komfort badawczy zostaje bardzo niewiele.
Kolejna zasadnicza wątpliwość, którą mam w związku z powołaniem tej komisji, polega na tym, że nie wierzę w jej zdolność przekonywania. Załóżmy przez chwilę, że naukowcy rzetelnie ustalą, że faktycznie miał miejsce zamach i wyjdą z tymi ustaleniami do opinii publicznej. Co z tego wyniknie? No właśnie nic, bo i tak będą uważani za działających pod tezę „naukowców Macierewicza”, który z kolei jest tak kontrowersyjną postacią, że nie ma możliwości przeciągnięcia opinii publicznej na swoją stronę. Elektorat PiS będzie zachwycony, elektorat antypisowski będzie wściekły, a cała reszta jak zwykle zdezorientowana. Koła zabuksują jeszcze raz, kosztem pogłębienia smoleńskich animozji i rozhuśtania emocji społecznych.
W sposób wręcz doskonały i anegdotyczny ilustruje tę sytuację w mikroskali słynny „wywiad” Ewy Stankiewicz z prof. Wolniewiczem, który zakończył się dosyć spektakularną awanturą. Istota problemu polega na tym, że o ile ustalenie przebiegu wydarzeń w Smoleńsku to kwestia stricte naukowa, niepodlegająca interpretacji, o tyle funkcjonowanie tego ustalenia w świadomości społecznej to kwestia wyłącznie wiarygodności i zaufania. Chodzi o to, że „przeciętny Polak” nie ma szans wyrobić sobie zdania o takim czy innym prawdopodobieństwie działania takiego czy innego przeciążenia ani o odpowiednim rozkładzie szczątków, ani o wyginanych burtach, itd., bo żeby móc coś powiedzieć na te tematy, trzeba po prostu być naukowcem. W związku z tym i tak na końcu wszystko opiera się na kwestii zaufania, co w sposób mało szarmancki, ale dobitny i raczej niepodważalny ujął prof. Wolniewicz, zwróciwszy się do swojej rozmówczyni słowami: „toż pani nie ma zielonego pojęcia ani o matematyce, ani o fizyce, więc niech pani nie zawraca mi głowy!”.
Kogo Antonii Macierewicz miał przekonać, tego już przekonał, cała reszta będzie taką właśnie awanturą, jak przywołany wyżej wywiad. Koła zabuksują jeszcze raz, a my dalej tkwić będziemy w tym samym miejscu.
Zapraszam na FB
https://www.facebook.com/t.laskus
Zapraszam do śledzenia na TT
https://twitter.com/tomeklaskus