Marian Szałecki nie politykował, wykształcił sobie jedynie naturę liryczną i corocznie organizował zarówno spotkania poetów, jak i Nadnyskie Dni Poezji.
Za pierwszym razem, gdy się tam pojawiłem, wsiadłem po prostu w taki sam autobus jak ferajna poetów z Zielonej Góry, wysiadłem na podobnym przystanku i zwyczajnie powlokłem się za nimi. Za drugim razem miałem tam śpiewać i otrzymałem w hotelu książęcy apartament, w którym przespałem mój własny występ. Za trzecim razem otrzymałem wyróżnienie w konkursie poetyckim, choć nie złożyłem tam żadnego utworu. Naturalnie, moje niewystąpienie zostało dobrze przyjęte i chcieli słuchać jeszcze więcej moich piosenek.
Ten Pruski Pałac Kultury, za którym łąka ostro schodzi ku Nysie, znajdował się właśnie teraz na polskim terytorium, Polacy więc wypełniali salę posmarowanymi przez siebie kromkami chleba, ręcznie tłoczonymi sokami, jajkami prosto od kury, atmosferę zaś rozmachem pisanej przez nich poezji. Marek Kośmider nie wyróżniał się na południowo-wschodnim cyplu kraju, za to Marianna Bocian swym wrzaskliwym głosem przejęła jego rolę oponenta z prawem natychmiastowego weta, cyzelowała zdania, chwaliła je i ganiła, i to tak długo, aż wyszła jej oda życia.
Marian był medium, pośrednikiem i jako miłośnik literatury raczej matką niż ojcem poetów. Starał się o pomieszczenia i środki finansowe, inni załatwiali resztę. Pozwalał unosić się poezji i gdy na jego stoliku nigdy nie znajdowały się posmarowane przez samego siebie kromki chleba i jajka prosto od kury, miałem słuszny powód do przyjęcia założenia, że odżywiał się czystą Poezją. Wiarą w Słowo. Żył obrazem uformowanym ustami poety i gdy tylko uzyskał ów rozmach, pękł jak bańka mydlana i tylko tak, co zachowało wspomnienie, mógł przejść w krew i ciało, odżywiać tedy ciało jak ryba i jajko.
Kto, pytam się, kiedykolwiek w tak luksusowy sposób wyróżniał się jak właśnie ów Marian Szałecki?
Przełożył Andi Dibrani