Jeszcze trzy lata temu Jerzy Urban z właściwym dla niego zadęciem uważał, że jest potrzebny prawicy. Na łamach „Przeglądu” wyjaśniał, że Kaczyńscy potrzebują wroga „tak jak Kościół katolicki potrzebuje diabła”. Wrogiem miał być on, bo jest komunistą, ateistą, hedonistą, kosmopolitą i cynikiem. Szybko się okazało, że był potrzebny jedynie lokalnemu oszustowi występującemu pod pseudonimem Marek Paprykarz. Urban wydrukował łgarstwa Paprykarza w serii artykułów zniesławiających Zbigniewa Ćwiąkalskiego, a następnie przepraszał byłego ministra w sążnistych epistołach.
„Obecna chwila jest najgorszą w dziejach tygodnika „NIE” a także najpaskudniejszą w mojej roli jego redaktora” – sumitował się redaktor naczelny.
Urbanowi nie było przykro, kiedy na czele watahy żądnych krwi wilków atakował SLD i ministrów mojego rządu. Nie miał skrupułów, kiedy wysyłał swoich dziennikarzy „w miasto”, żeby przynieśli mu cokolwiek na mnie i moją rodzinę. Nie smucił się, kiedy rozdmuchiwał rzekome afery SLD pisząc później, że jego publicystyka była o wiele bardziej dla Sojuszu dolegliwa, „bo pochodziła od przyjaciół politycznych, więc nie była obciążona podejrzeniem koniunkturalizmu”.
Przed komisją śledczą do sprawy Rywina zachęcany do dalszego snucia swych urojeń oznajmił: „Dziękuję. Powiedziałem już o wiele więcej, niż wiedziałem”. Marek Paprykarz też powiedział więcej niż wiedział.