Kiedy w 2001 roku Piotr Woźniak był wiceprezesem Zarządu Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa S.A. słusznie uważał – co znalazło wyraz w uchwale zarządu, że w sytuacji nadmiaru zakontraktowanego gazu rosyjskiego, zatwierdzenie kontraktu norweskiego przez Walne Zgromadzenie Wspólników i Radę Nadzorczą może nastąpić dopiero po weryfikacji wielkości dostaw z Rosji. Rada Nadzorcza PGNiG poszła jeszcze dalej i na posiedzeniu w dniu 17 września 2001 roku odrzuciła projekt uchwały aprobującej podpisanie umowy norweskiej i rekomendowanie jej Walnemu Zgromadzeniu. Dla wszystkich zainteresowanych sprawa była jasna. W sytuacji, gdy rosyjskiego gazu zakontraktowano za dużo dodatkowe dostawy z Norwegii, które nie mogłyby być zużyte, a za które trzeba byłoby zapłacić w myśl zasady „take or pay” i to drożej niż za gaz rosyjski, to szkodliwy pomysł, a nie żadna dywersyfikacja.
Kiedy pan Woźniak został ministrem w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego zaczął głosić coś innego. Czyni to dalej twierdząc, że rząd premiera Buzka wynegocjował z Norwegami świetny kontrakt na budowę rurociągu. „Wszystko było gotowe, ale rząd Leszka Millera zerwał porozumienie”. Bajki o kontrakcie norweskim pojawiają się zazwyczaj zimą każdego roku i głosi je nie tylko Woźniak. Jak zatem było naprawdę?
Mój rząd nie mógł zerwać czegoś, czego nie było. Rząd premiera Buzka nie zawarł z rządem norweskim żadnego gazowego kontraktu. Jedynym, ale nie rządowym porozumieniem była umowa parafowana przez PGNiG i konsorcjum firm norweskich 3 września 2001 roku na krótko przed wyborami parlamentarnymi w Polsce i w Norwegii.
Największym problemem była ilość gazu, który polska firma miała kupić. Norwegowie chcieli, aby PGNiG importowało minimum 8 mld. metrów sześciennych, co było warunkiem opłacalności całego przedsięwzięcia. Dla Polski, razem z dostawami rosyjskimi i krajowymi, było to zdecydowanie za dużo tym bardziej, że za niewykorzystany gaz i tak trzeba byłoby zapłacić. Stanęło na zakupach wynoszących 5 mld. metrów sześciennych, a Norwegowie zobowiązali się, że znajdą odbiorców na pozostałe 3 miliardy. Firmy norweskie wiązały nadzieje ze Szwedami, ale okazało się, że Skandynawowie wolą tańszy gaz rosyjski i przedstawiciel Norwegów poinformował, że nie jest w stanie wywiązać się z podjętego zobowiązania. Projekt upadł z powodu jego niewykonalności.
Od początku było jasne, że porozumienie polskiej i norweskich firm parafowane w obecności premierów tuż przed wyborami parlamentarnymi miało jedynie propagandowy charakter obliczony na efekt wyborczy. Liczni obserwatorzy i eksperci wskazywali na absurdalność całego przedsięwzięcia. Waldemar Kuczyński były minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i główny doradca ekonomiczny Jerzego Buzka pisał w „Polityce”, że „wariant norweski jest najgorszy z możliwych, a przede wszystkim nierealny. Najbardziej wątpiącymi w jego wykonalność byli sami Norwegowie”.
Możliwość dywersyfikacji pojawiła się dopiero po renegocjacji umowy z Rosją. Próby urealnienia przeszacowanego kontraktu zawartego jeszcze przez rząd Hanny Suchockiej podejmował rząd Jerzego Buzka, ale na próżno. Dopiero długie rokowania prowadzone przez wicepremiera Marka Pola z rządem rosyjskim przyniosły efekty. W ich wyniku dostosowano dostawy do rzeczywistych potrzeb zmniejszając ilość zakontraktowanego paliwa o 27 procent i oszczędzając tym samym około 5 mld. dolarów. Zapewniono, że Polska nie będzie miała niedoboru gazu, jak i to, że nie grozi nam jego nadmiar, za który musielibyśmy zapłacić. Zwiększono także ilości punktów odbioru na granicy wschodniej.
Piotr Woźniak wie rzecz jasna, że parafowanie kontraktu norweskiego w 2001 roku nie poprawiło szans wyborczych AWS, ale sprawa dostaw gazu dalej nadaje się do gry politycznej. I jest to jedyna użytkowa wartość tej umowy.