Przed spotkaniem z premierem Putinem Julia Tymoszenko oznajmiła, że przetnie polityczną grę wokół dostaw gazu. „Ukraińscy politycy zajmują się rujnowaniem stosunków gazowych do dziś. Położę temu kres” - oświadczyła premier. Zaznaczyła też, że grudniowy kontrakt z Rosją był już prawie zawarty, gdy w rozmowy włączyły się „wszystkie siły polityczne Ukrainy związane układami korupcyjnymi z pośrednikiem z szarej strefy, spółką RosUkrEnergo, które doprowadziły do zerwania kontraktów”. Premier Tymoszenko podkreśliła też, że w przeciwieństwie do prezydenta Juszczenki „rząd Ukrainy nie wiąże kwestii zawarcia umowy o dostawach gazu ziemnego dla Ukrainy z kwestią odnowienia dostaw gazu dla Europy. Byłoby to bezpodstawne i nieodpowiedzialne”.
Słowa pani premier jak i wcześniejsze sygnały potwierdzają, że to „pomarańczowa” elita wywołała wojnę gazową. Elita niepotrafiąca porozumieć się z partnerami zewnętrznymi, bo zaciekle walcząca między sobą. Ofiarą tej wojny padł także minister Sikorski bezskutecznie oczekujący w Kijowie na przyjęcie przez premiera lub prezydenta.
Ukraiński przypadek jest drugą po gruzińskiej nauczką, aby nie pchać palców między drzwi. Antyrosyjska biegunka polskich polityków pcha ich do zajmowania jednostronnych stanowisk sprzecznych z długofalowym interesem Polski. Wbrew temu, co wmawia się opinii publicznej problemem dla Rosji nie jest nasz kraj, a USA, Chiny, czy Bliski Wschód. Otwarty konflikt z Polską byłby atakiem na UE i NATO, który do niczego nie jest Rosji potrzebny.
Polscy politycy wolą jednak nurzać się w histerii niż patrzeć pragmatycznie i racjonalnie. Niczego nie dostrzegają, bo przywiązali się do swoich olśniewających teorii. Nic dziwnego olśniony przestaje widzieć.