W polityce warto być zabawnym, ale nie warto być śmiesznym. Joanna Senyszyn rzadko jest zabawna, ale za to zawsze jest śmieszna. Potrafi na przykład napisać, że w czasie, kiedy byłem premierem złośliwie i na własną rękę odbierałem pieniądze i uprawnienia. Ciąłem wydatki na studentów, bary mleczne, samotne matki i kobiety w ciąży. Figiel pani poseł bierze się stąd, że czyniła tak samo. Ochotnie podnosiła rękę w Sejmie wraz z całym klubem SLD, aby ratować zdewastowany przez prawicę budżet państwa. Znana z niebanalnego głosu milczała jak zaklęta, a przecież jakiś mały proteścik byłby dziś na wagę złota – może zresztą innego kruszcu, bo złota jej nie brakuje.
To jest największy kłopot pani Senyszyn i jej komilitonów. Dobrze było mieć władzę i z niej do woli korzystać, a dziś zapadać na głęboką amnezję. Społeczna pamięć jest jednak nie do zniszczenia. Każdy atak pani profesor na ówczesną politykę jest przykrym napadem na najbliższych jej towarzyszy, którzy dzielnie i słusznie tą politykę tworzyli. To, że dziś udają, że ich przy tym nie było nie ma żadnego wiarygodnego znaczenia.
Seneszynowata grupa w SLD zamiast przekonywać, że ówczesne trudne i odpowiedzialne decyzje uchroniły Polskę od krachu i przyniosły korzyści ludziom i gospodarce powtarza prawicowe brednie. Komunikat: „nic dobrego nie zrobiliśmy, ale się poprawimy” nie trafia jednak do wyborców. Potencjalny elektorat go ignoruje, bo po co popierać formację nieudaczników? Po co wybierać ludzi, którzy uważają, że nie mają żadnych sukcesów? Komu potrzebna jest partia, która nie potrafi wyrwać się z atmosfery klęski i zamroczenia? Po co stawiać na ludzi, którzy mówią językiem swoich przeciwników i przy byle okazji wymachują białą flagą? Wymownym przykładem jest sytuacja na Pomorzu. Rządy Senyszyn i jej popleczników w tym województwie spowodowały, że SLD nie ma tam ani jednego radnego. Tak totalnej klęski w samorządach lewica nie poniosła nigdy wcześniej. I za to czuję się w obowiązku przeprosić sympatyków lewicy. Ubolewam, że w 2001 roku wbrew przestrogom wielu mądrych ludzi z pomorskiej organizacji SLD, zgodziłem się na start Joanny Senyszyn do parlamentu.
W świątecznej „Polityce”, w rozmowie z Jackiem Żakowskim, Adam Michnik wymienia ważne w dziejach Polski wydarzenia, które miały miejsce po „Okrągłym Stole”. Zalicza do nich wstąpienie Polski do Unii Europejskiej.
- Referendum wygraliśmy rzutem na taśmę – mówi Michnik do Żakowskiego – bo Kościół w istotnej części był przeciw. I to pomimo poparcia papieża dla „tak” w referendum. „Zdecydowała postawa dwóch osób, których stanowisko wcześniej nie było oczywiste. Papież zneutralizował eurosceptyków w Kościele, a Leszek Miller w postpezetpeerowskim betonie. Bez nich projekt europejski miałby niewielkie szanse”.
Pani Senyszyn atakuje mnie, że dla polskiego członkostwa w UE zawarłem pakt z biskupami. A gdyby tak naprawdę było? Przecież Unia Europejska warta była mszy. Gdzie dziś byłaby Polska, gdyby referendum akcesyjne byłoby przegrane? Zamiast podkreślać sukces lewicy, pani poseł wiesza ten fakt na drzewie geneaologicznym moich błędów. Nie bez przyczyny, bowiem posłanka Joanna dalej na tym drzewie siedzi.
Ostatni wybuch irytacji bierze się z sytuacji wewnętrznej w SLD. Senyszyn postawiła na Olejniczaka i teraz cierpi, bo okazuje się, że postąpiła nietrafnie. Rozpaczliwie macha, więc kosturem wierząc, że to czarodziejska różdżka, którą zaczaruje rzeczywistość. A przecież każdy wie, na czym polega ta odmienność. Tak jak każdy widzi różnicę między czarownicą, a czarodziejką.