W mroku z 7 na 8 sierpnia, kiedy cały świat patrzył na Pekin prezydent Saakaszwili postanowił zostać bohaterem. Aby sukces był pewny powołał 100 tys. rezerwistów, którzy mieli walczyć z republiką liczącą jedynie 70 tys. mieszkańców.
W nocy gruzińska artyleria otworzyła ogień na stolicę Osetii Południowej Cchinwali zabijając setki cywilów i rujnując ich mienie. Pociski spadły też na rosyjski kontyngent wojskowy stacjonujący na mocy porozumienia z Soczi z 1992 roku, co było jawnym pogwałceniem prawa międzynarodowego. Dzieła zniszczenia dopełniły czołgi i żołnierze. Atakujące oddziały mordowały bezbronnych Osetyńczyków i równały z ziemią ich miasto pozostawiając tylko 15 procent ocalałych budynków. Blitzkrieg przebiegał sprawnie i wydawało się, że problem osatyński został ostatecznie rozwiązany.
Tak wyglądał początek wojny, który Lech Kaczyński i ludzie, dla których polski patriotyzm oznacza równocześnie antyrosyjskość nazywają agresją Rosji na Gruzję.
Oskarżany we własnym kraju o łamanie demokracji i fałszerstwa wyborcze Saakaszwili rozpoczął walkę nie licząc się z falą przemocy i krwi. Rozpętał konflikt etniczny o nieoszacowanych jeszcze rozmiarach. Grając na szowinizmie i nacjonalizmie próbował wzmocnić własną pozycję integrując naród wokół walki z wrogiem zewnętrznym. Tacy politycy są niebezpieczni nie tylko dla własnych obywateli.
Na co liczył Saakaszwili rozpoczynając tą bezsensowną wojnę? Na szybkie i łatwe zwycięstwo? Na umocnienie własnej chwiejącej się pozycji? Na neutralność Rosji? Na militarne wsparcie USA? Na zaskoczenie świata wpatrzonego w olimpijski ogień? Na gwarancje złożone przez jakichś nieodpowiedzialnych polityków, w tym polskiego prezydenta? Niezależnie, jakie były to nadzieje okazały się dramatyczną klęską. Gruziński prezydent przegrał wszystko, co mógł przegrać.
Przede wszystkim roztrwonił swoje roszczenia do Abchazji i Osetii Płd. Próba zbrojnej aneksji tej republiki doprowadziła do jej ostatecznego oderwania od Gruzji. Nawet gdyby Rosjanie wycofali się, nie ma już możliwości pokojowego współistnienia. Wojna pochłonęła zbyt wiele ofiar i obfitowała w sadystyczne okrucieństwo. Wychodzący z Osetii gruzińscy żołnierze wrzucali granaty do piwnic sprawdzając czy schroniły się tam jakieś osetyjskie rodziny.
Gruzja przegrała też nadzieje na wstąpienie do NATO. I tak miała wpływowych przeciwników jak Niemcy czy Francja obawiających się wciągnięcia NATO w kaukaski kocioł. Dziś, te obawy są dodatkowo uzasadnione. Nikt z poważnych państw nie chce militarnego konfliktu z Rosją sprowokowaną przez wojowniczego watażkę.
Przegrał i tak nadwyrężony wizerunek gruzińskiego prezydenta. Opozycja, która nie przebiera w słowach, ale przede wszystkim ofiary tej wojny wystawią mu słony rachunek. Dzisiejsze fanfary wkrótce zamilkną.
Rosja oczywiście o tym wie. Dlatego nie musi już walczyć. Wszystkie cele Moskwy zostały zrealizowane i dokonał tego sam Saakaszwili. Rosja wygrała i ma w ręku świetny argument: to Gruzja zaatakowała pierwsza. To wszystko widać gołym okiem jeśli tylko chce się patrzeć. Tak jak brytyjski „Guardian”, który napisał, że „Saakaszwili będzie miał teraz trudności z utrzymaniem stanowiska, Europejczycy są już podzieleni i narażeni na zarzuty niezdecydowania i nieudolności. Różnice zdań co do Gruzji i Ukrainy w łonie NATO zwiększą się. Amerykańska polityka w regionie doznała poważnego niepowodzenia. Zachodnia polityka energetyczna wydaje się zaś rozłazić w szwach”.
Razem z Saakaszwilim przegrał też Lech Kaczyński. Nie tylko chodzi o to, że polski prezydent był bardziej promotorem gruzińskiego prezydenta niż Gruzji. Nawet nie o to, że w czasie kryzysu wewnętrznego w tym kraju zamiast zachować pozycję rozjemcy jednoznacznie opowiedział się po stronie awanturnika. Chodzi o klęskę pomysłu na osi Warszawa – Kijów – Tbilisi, który miał dawać znaczenie polityczne i bezpieczeństwo energetyczne. W rzeczywistości polityczna pozycja Polski osłabła w wyniku jednostronnego zaangażowanie się po jednej tylko stronie konfliktu, a wojna gruzińska oddaliła polskie plany uruchomienia ropociągów, idących przez Gruzję i Ukrainę do Polski.
Lech Kaczyński przeżył jeszcze jedno upokorzenie. Na godzinę przed spotkaniem z prezydentem Sarkozym, który w imieniu Unii Europejskiej mediował między Rosją a Gruzją Dmitrij Miedwiediew oświadczył, że podjął decyzję o zawieszeniu operacji wojskowej. Decyzja rosyjskiego prezydenta daje sukces Francuzom i Unii Europejskiej oraz ośmiesza inicjatywę Polski, Ukrainy i krajów bałtyckich, które piersiami swoich przedstawicieli zamierzały bronić Gruzji przed nacierającymi Rosjanami. Miedwiediew i Sarkozy uzgodnili w Moskwie sześciopunktowy plan uregulowania konfliktu nie pytając o nic pasażerów polskiego Tupolewa. W tej sytuacji podróż do Tbilisi pozostała już tylko zwykłą wycieczką i manifestacją rusofobii. W trakcie kuriozalnego przemówienia Kaczyński ostatecznie potwierdził swoją nieodpowiedzialność tworząc obraz, w którym Sarkozy przynosi pokój, a on walkę.
Warto zadać pytanie, po co prezydent zmontował konkurencyjną do mediacji Unii Europejskiej inicjatywę polityczną? Dla jakich celów działa i czy nie są to posunięcia w kampanii wyborczej, a nie interesie kraju i UE?
Trzeba zgodzić się z Azraelem, który napisał w blogu na Onecie, że „Lech Kaczyński ma prawo, jak każdy polityk, do własnych poglądów. Może być antykomunistą i rusofobem. Jednak został wybrany na stanowisko prezydenta RP po to, aby dbać o interesy swojego kraju. Nie o interesy Gruzji, nie o bezpieczeństwo i pozycję prezydenta Saakaszwilego. Nie jest jego zadaniem również obrona pozycji Stanów Zjednoczonych w tamtym regionie – ani tym bardziej swoich, upadłych już i nierealistycznych projektów”.
Autor tych słów nie ukrywa, że prezydent jest coraz większym ciężarem dla kraju i dlatego należy go „powstrzymać, póki nie wplącze Polski w awanturę bez wyjścia! Kraje Europy muszą działać wspólnie, poprzez swoje instytucje unijne, natowskie, czy OBWE. Działania partyzanckie Lecha Kaczyńskiego szkodzą całej Europie, Gruzji – i co najważniejsze – Polsce”.