W co ten Saakaszwili nas wpakował? – pytają waszyngtońskie elity w zaciszu gabinetów. Oficjalnie obowiązuje progruzińska retoryka, ale irytacja i świadomość, że nic się nie da zrobić jest oczywista. Wiadomo, że Gruzja nie tylko utraciła Abchazję i Osetię Południową, ale i swoje członkostwo w NATO. Jak napisał „Washington Post” kluczowy wniosek, jaki płynie z ostatnich doświadczeń wskazuje, że Ameryka powinna być bardzo ostrożna w „przyznawaniu członkostwa w NATO, czy choćby jego przyrzekaniu, krajom, których ani nie ma ochoty, ani nie jest w stanie obronić”.
Zapał w obronie gruzińskiej demokracji jest łagodzony przekonaniem, że nigdy jej nie było. Saakaszwili obiecał swoim zwolennikom, że do końca kadencji upora się ze zbuntowanymi republikami, ale nie to, że przestanie dławić opozycję czy wolne media.
W Polsce trwa antyrosyjska psychoza, co nie może dziwić, bo nasz kraj ma rusofobów u władzy, nie posiada za to polityki zagranicznej o strategicznym znaczeniu. Jest ona albo histeryczna jak w przypadku Rosji, albo reaktywna jak w odniesieniu do Unii Europejskiej. W dodatku dyskusja publiczna sprowadzona jest do odruchów, a odmienny punkt widzenia próbuje się dławić przy pomocy moralnego szantażu i krzyku. W takim klimacie rozkwitają absurdalne porównania sytuacji w Gruzji do interwencji armii Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, albo nadawanie tarczy antyrakietowej rangi porównywalnej z przyjęciem Polski do NATO.
Przykrą niespodziankę entuzjastom tych majaczeń sprawił czeski prezydent Vaclav Klaus, który odrzucił porównanie wojny w Gruzji z rokiem 1968. Jak powiedział: „Czechosłowacja nie zaatakowała wtedy Rusi Podkarpackiej, inwazja nie była odpowiedzią na nasz atak, Dubczek nie był Saakaszwilim”. Klaus uważa natomiast, że oderwanie Kosowa od Serbii w zasadniczy sposób wpłynęło na sytuację w Gruzji. Wcześniej oświadczył też, iż nie podziela takiej oceny wydarzeń w tym państwie, jaką zaprezentowali w swej deklaracji Lech Kaczyński i szefowie państw nadbałtyckich. „Pod względem odpowiedzialności za wywołanie wojny rola gruzińskiego prezydenta, rządu i parlamentu jest bezdyskusyjna i ewidentnie fatalna” – stwierdził dobitnie czeski prezydent.
Zupełnie niesłychanym jest porównywanie decyzji o budowie tarczy antyrakietowej ze wstąpieniem Polski do NATO. Nie do wiary, że w ogóle pojawiła się taka myśl. Wejście do Paktu było realizacją jednego ze strategicznych celów polskiej transformacji. Rzeczpospolita stała się członkiem natowskich struktur politycznych i wojskowych wiążąc się wieloma umowami i gwarancjami. Nadawanie podobnej rangi wydarzeniu, które sprowadza się do zainstalowania obcej instalacji militarnej świadczy o szaleństwie w polskiej polityce. W dodatku, nie wiadomo, czy porozumienie z Polską będzie miało zgodę nowego amerykańskiego prezydenta, Izby Reprezentantów i Senatu. W tej chwili odchodząca administracja nie ma żadnych środków na realizację tego projektu. Właśnie Izba Reprezentantów obcięła środki na inwestycje wojskowe w Europie o prawie 200 milionów dolarów. Wygląda na to, że zwolennicy tarczy będą musieli ruszyć za ocean, aby przekonać Amerykanów do ratyfikacji umowy tym bardziej, że Barack Obama powiedział, że podejmie decyzję, „gdy zapozna się z technologią i upewni się, że nie jest to system skierowany przeciwko Rosji”.
No i tu jest pies pogrzebany, bo jeszcze niedawno tarcza miała chronić przed atakiem Iranu, ale teraz w wyniku ułańskiej fantazji prezydenta Kaczyńskiego ma służyć przeciwko Moskwie. 10 nieistniejących antyrakiet i skromna bateria nieistniejących patriotów zdolna osłonić kawałek Warszawy albo Sopotu mają być wielkim zwycięstwem w wojnie Kaczyńsko-Putinowskiej. Obserwując to wszystko przychodzą na myśl niezapomniane strofy wielkiego wieszcza: „Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”. Wystarczy synowca zamienić na brata i jesteśmy w domu.