W masowej wyobraźni wystrzał z „Aurory” stał się znakiem Rewolucji Październikowej, a skok przez płot Lecha Wałęsy symbolem upadku komunizmu. W rzeczywistości krążownik wystrzelił ślepym nabojem, a skoku Wałęsy w ogóle nie było.
Historia lubi stroić się w barwne piórka, ale czasem mści się okrutnie. Właśnie dopadła byłego prezydenta i nie mam na myśli jego współpracy z SB. Prawdziwym cieniem na życiorys Wałęsy kładą się bowiem fakty z czasu jego prezydentury, a nie z robotniczej przeszłości.
Nic nie usprawiedliwia „prania”, lub „prywatyzowania” dokumentów państwowych, które usłużni urzędnicy dostarczyli do rąk prezydenta. „Ja nigdy nie ukrywałem, że jestem żołnierzem Wałęsy” – przyznał niedawno były szef MSW Andrzej Milczanowski. Legionista Lecha nie zawahał się nawet zmontować gigantycznej afery z oskarżeniem premiera Oleksego o szpiegostwo, aby tylko utrzymać Wałęsę przy władzy, a cóż dopiero dostarczyć papier, który skrywał wstydliwe tajemnice.
Teczka „Bolka” wędrowała do Belwederu dwa razy. Raz po upadku rządu premiera Olszewskiego i niemal natychmiast po zwycięstwie wyborczym SLD i PSL w 1993 roku. Wróciła niekompletna i nie na swoje miejsce. Kiedy minister Zbigniew Siemiątkowski zainteresował się jej losem okazało się, że dokumentów nie ma ani w MSW, ani w UOP-ie. Człowiek, który wiedział gdzie zostały ukryte gen. Gromosław Czempiński nie chciał ich oddać i dopiero po ultimatum Siemiątkowskiego wskazał mieszkanie operacyjne UOP na warszawskich Piaskach. Tam właśnie poza wszelką kontrolą przechowywane były ściśle tajne dokumenty, a właściwie to, co z nich zostało. Siemiątkowski złożył doniesienie o popełnieniu przestępstwa, ale prokuratura za rządów AWS-UW umorzyła postępowanie.
Współpraca z SB w latach siedemdziesiątych nie przekreśla wielkości i dokonań Lecha Wałęsy w latach osiemdziesiątych. Dopiero kradzież sekretnych dokumentów pod osłoną urzędu prezydenta stwarza realny problem dla legendy wielkiego elektryka i wszystkich jego zwolenników.