Premier Tusk, jako pierwszy i jak dotąd jedyny szef europejskiego rządu oznajmił, że nie weźmie udziału w ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie. MSZ i część mediów ogłosiły, że Polska może liczyć na zrozumienie ze strony unijnych przywódców. I rzeczywiście brytyjski premier Gordon Brown natychmiast oświadczył, że pojedzie do Pekinu i weźmie udział w podniosłej uroczystości. Jego francuski kolega prezydent Sarkozy powiedział, że zastrzega sobie decyzję, w zależności od rozwoju sytuacji, dodając wymownie, że przeciwnikiem bojkotu jest nawet przywódca Tybetańczyków, Dalajlama. Wcześniej o swojej obecności na ceremonii otwarcia poinformował George Bush.
Wygląda na to, że polskich władz nie będzie w ważnym miejscu gdzie będą wszyscy. To niestety normalne pod rządami ideologicznej prawicy i jak się okazuje obojętnie czy liberalnej czy narodowo-socjalistycznej. Polityczny świat zjedzie do Pekinu nie tylko z uwagi na powiązania gospodarcze, ale i z uznania dla trudnych reform. Wielki kraj zmienia się nie do poznania zostawiając za sobą tragiczne doświadczenia rewolucji kulturalnej i rządów „bandy czworga”.
Obecne kierownictwo Chin to ludzie, którzy dobrze pamiętają tamte czasy. Hu Jintao, prezydent i sekretarz generalny KPCh, miał 24 lata, kiedy Mao podpalił lont i podbechtał hunwejbinów. Premier Wen Jiabao jest jego rówieśnikiem. Wielu polityków z czołowej kadry ChRL było represjonowanych, innych zesłano do pracy na wsi, niemało porwał entuzjazm „Czerwonej Gwardii”. Noszą w sobie obraz wynędzniałego i płonącego kraju i wiedzą na pewno, że jest to droga donikąd. Czują się spadkobiercami Deng Xiaopinga, człowieka Roku 1978 i 1985 magazynu „Time”. Chińskiego wizjonera, który zapoczątkował reformy rynkowe, wyjaśniając ich istotę w barwnym powiedzeniu, że „nie ważne, czy kot jest czarny czy biały, ważne, żeby dobrze łowił myszy”.
Od dwudziestu lat chiński kot radzi sobie doskonale. Według Banku Światowego, gospodarka Państwa Środka pędzi z szybkością 10 procent PKB rocznie. Mieszkaniowe wieżowce i małe domy rosną jak grzyby po deszczu. Ulice pełne są najnowszych samochodów i modnie ubranych ludzi. Kolejne koncerny międzynarodowe wznoszą fabryki i centra usługowe. Realizowany jest największy na świecie program budowy autostrad – za ponad 250 mld dolarów. W wielkich miastach otwierane są eleganckie sklepy znanych światowych marek. Dla wszystkich międzynarodowych korporacji, które zainwestowały już 600 mld dolarów, obecność na chińskim rynku jest nie tylko kwestią konieczności, ale i prestiżu. W kraju, w którym jeszcze w 1984 r. nie było prywatnych samochodów i telefonów, gdzie wszelkie kontakty z zagranicą i jej wytworami były zakazane, dokonał się skok nie mający precedensu we współczesnym świecie.
Chińczycy, którzy zajmują obszar tak wielki jak cała Europa, są językowo i etnicznie prawie tak samo zróżnicowani jak Europejczycy. Jak zauważa wielu ekspertów, Chiny przez tysiąclecia były mniej państwem, a bardziej cywilizacją – to politycznie integrującą się, to znów podlegającą dezintegracji. Mechanizmy podtrzymujące jej spoistość były odległe zarówno od europejskiego modelu dynastycznego, jak i narodowego. Obawy związane z rozpadem Chin i pogrążeniem się znowu w wojnach domowych, co dwukrotnie zdarzyło się w XX wieku, są wciąż żywe. Przekonanie, iż najwyższym priorytetem jest utrzymanie jedności Chin, jest powszechnie podzielane, gdyż alternatywą jest chaos – z milionami zabitych i umierających z głodu, utrata poczucia bezpieczeństwa i dopiero niedawno osiągniętego przyzwoitego poziomu życia. Załamanie się chińskich reform oznacza także potężne kłopoty dla całego świata, o czym powinni pamiętać różni „przyspieszacze” oczekujący od Chin rychłego przyjęcia modelu liberalnej demokracji. „Możemy łatwo otworzyć granice i umożliwić naszym obywatelom swobodę podróżowania. Jakieś 400 milionów wyjedzie szybko do Europy. I co wtedy zrobicie”? – zapytał jeden z chińskich przywódców. No właśnie, co wtedy zrobi pan premier Tusk?