Jak wiadomo, tylko głupek gotów jest na wszystko. Skądinąd między innymi po tym się głupków poznaje.
Jarosław
Kaczyński powiedział w Sejmie kilka słów o "no-go" strefach w Szwecji i
w innych krajach. Głupki to podchwyciły i zaczęły pleść brednie o tym,
że to tak samo jak w Krakowie, gdzie też są miejsca, gdzie można dostać
po mordzie, albo w Warszawie na Grochowie. Byle coś powiedzieć, byle
dowalić w Kaczora, bezmyślnie. Jak to głupki.
Nie ma w Polsce
no-go stref. Jeszcze nie ma. Takie miejsca polegają na tym, że nie sięga
tam władza suwerennego państwa. W ogóle. Jest to miejsce, w którym
rządzi ktoś inny, nie lokalne władze, nie rząd. Chwała Bogu jeszcze do
tego nie doszliśmy i póki co niewiele wskazuje na to, by coś takiego
powstawało.
Mieszkałem we Francji w takiej strefie prawie
"no-go" przez jakiś czas. To było osiedle w Metzu, nieco na uboczu. To
nie była jeszcze w pełni strefa no-go, bo funkcjonowały tam jeszcze
niektóre instytucje - sklep sieci supermarketów, przedszkole, dojeżdżał
autobus jednej linii. Pogotowie przyjeżdżało, ale policja już nie -
skądinąd nikt jej nie wzywał, bo to nie miało sensu.
Mieszkanie
miałem ładne. Duże - jakieś 80 metrów, jasne. Na pierwszym piętrze w
kilkupiętrowym, wielkim bloku w formie litery "U". Okna z jednej strony
miałem na ulicę osiedlową i na parking, na którym stawiałem samochód, z
drugiej na wielki trawnik wewnątrz litery "U", na którym rosły drzewa i
nie było w ogóle na nim nic. No, może nie do końca nic - coś jednak
było.
Otóż kuchnie w mieszkaniach miały okna na uliczkę
otaczającą blok. Czemu to jest ważne? Bo pokazuje jeden z elementów
tamtejszej mentalności: trawnik był zasłany grubą warstwą plastikowych
torebek od zakupów. Mieszkający tam ludzie rozpakowywali zakupy i
wyrzucali torby (i inne śmieci) przez okno, przenosząc zapewne przedtem
te śmieci z kuchni - gdzie zazwyczaj rozpakowuje się zakupy - do salonu,
przez całe mieszkanie, by je wyrzucić przez okno. Śmieci były wszędzie,
to niewiarygodne wręcz ile ich było. Sprzątanie czasami się tam
odbywało, ale chyba to było na zasadzie podjęcia raz, czy dwa razy w
roku decyzji przez władze miasta, że trzeba wreszcie tam posprzątać,
albo chociaż spróbować.
Miałem przed oknem drzewo, na którym ptaki uwiły gniazdo z kawałków plastiku z torebek sklepowych...
Moja
córka wyszła na podwórko raz. Miała 3 lata i bardzo chciała pobawić się
z dziećmi. Została przez inne dzieci pobita i więcej nie próbowała
wychodzić.
Z racji tego, że jestem niepełnosprawny, lokalne
gangi zostawiły mnie w spokoju. Tak myślę, że to ze względu na moją
niepełnosprawność, która wielokrotnie w różnych sytuacjach i w różnych
kontekstach ratowała mi tyłek. Nie miałem problemu z zostawieniem
samochodu pod domem, kiedyś wręcz w wyniku zbiegu okoliczności mój
samochód stał przez kilka dni z otwartą szybą - nikt go nie dotknął. A
przecież na własne oczy patrzyłem, jak kilku młodych ludzi okrada
samochód wyłamując zamek - dzwoniłem na policję i składałem doniesienie,
po czym radiowóz NIE PRZYJECHAŁ W OGÓLE. Wcale.
Widziałem
przyprowadzony 31 grudnia na parking pod domem samochód, zapewne
skradziony właśnie w tym celu, który został radośnie podpalony o
północy. Palił się już solidnie, gdy przyjechała straż pożarna, która w
zasadzie stała tylko, by doczekać aż się wypali do końca.
Kiedyś,
gdy wracałem po kilkudniowej nieobecności do domu, w wejściu do klatki
schodowej przechodziłem obok wiszącej owcy, której z poderżniętego
gardła do wiadra ciekła krew. Chyba jeszcze żyła. Taka tradycja, zdaje
się po Ramadanie.
Tam, gdzie mieszkałem, to nie była prawdziwa
no-go strefa, to była "prawie". Na tyle jednak, że całkiem naturalnym
argumentem wyjaśniającym uliczną rozróbę było stwierdzenie "po co
policja tam jechała? Przecież każdy wie, że samo pojawienie się policji
jest prowokacją!".
Nie ma już tego osiedla - wyburzono wszystko, zrównano z ziemią i zasiano trawę. Problem w tym, że ludzie, którzy tam mieszkali z całą pewnością są
nadal sąsiadami. Bo choć władze próbują poprzez wyburzanie likwidować
takie strefy, to jednak najpierw muszą gdzieś przenieść mieszkańców, a
ci nie dopuszczają do tego, by ich rozdzielono z sąsiadami. Są w tym
bardzo stanowczy - znajoma pracownica służb publicznych w Lyonie
opowiadała mi, że w czasie takiej próby rozbicia dzielnicy i
rozparcelowania mieszkańców tak, by już razem nie mieszkali, dostała tak
wiele gróźb, że nawet nie próbowała realizować ogólnych zaleceń władz
miasta i wszystkich rozmieściła w tym samym miejscu, przenosząc "no-go"
strefę w inne miejsce po prostu.
Dziś we Francji na
przedmieściach wielu miast rządzą gangi. To są bardziej rządy oparte na
interesach przestępczych niż na ideach religijnych, ale może się to
obecnie zmieniać i chyba tak się faktycznie dzieje.
Do stref
"no-go" nie sięga władza państwa. W żaden sposób. Ani poprzez policję,
ani poprzez Urząd Skarbowy. Granice tych stref są jasno wyznaczone,
wiadomo, od której ulicy się,zaczynają i gdzie się kończą. Wiadomo, kto
tam rządzi, czyli też wiadomo z kim ewentualnie należy negocjować, jak
się ma jakąś potrzebę. Oczywistym jest, że policja tam nie jeździ,
chyba że w celu prowadzenia jakiegoś poważnego śledztwa, ale wówczas z
pewnością w cywilu. Lokalni władcy nie życzą sobie, by poprzez
pojawienie się mundurowych na ulicy władze państwowe rzucały im wyzwanie
próbując podkreślać swoją suwerenność na tym terenie. Gdy jest pożar,
strażacy jadą tam pod ochroną autobusu lokalnego ZOMO, a to dlatego, że w
tej chwili w takich strefach do strażaków strzela się z broni palnej.
Znów można to wytłumaczyć kwestiami mundurów i suwerenności władzy.
Wezwane pogotowie będzie zaczynało rozmowę od próby przekonania
pacjenta, by udał się do szpitala o własnych siłach, po czym wysyłają
nieoznakowany samochód.
Nie ma takich miejsc w Polsce. Nie ma
takich tradycji, jak w Strasburgu, gdzie co roku na sylwestra podpalane
są SETKAMI stojące na ulicy samochody. Nie ma miejsc, gdzie samo
pokazanie się policji jest odbierane jako prowokacja.
Nie ma jeszcze.
Oczywiście
są to miejsca zamieszkałe przez imigrantów arabskich i z czarnej
Afryki. Niepracujących w ogromnej większości, utrzymujących się ze
szczodrych zasiłków i z szarej strefy.
Nie ma to nic
wspólnego z tym, co można u nas spotkać. To zupełnie nie to samo, co
ryzyko dostania po mordzie na Warszawskim Mokotowie. Zupełnie.
I miejmy nadzieję, że jeszcze długo nie będziemy tego u nas mieli.