Uwaga – długie (i pewnie nudne)
Nadszedł dobry czas na
refleksje systemowe i konstytucyjne. Najwyraźniej dzieje się trochę,
idzie nowe – system się troszkę zmienia, okazuje się, że telewizje nie
mają już rządu dusz, że Internet może znacząco zakłócić bieg spraw
publicznych. To dobrze, bo wydaje się, że coraz mocniej czuć w powietrzu
potrzebę zmian.
Amerykańska policja jest wyposażana w broń
wojenną, Gwardia Narodowa coraz częściej pojawia się na ulicach miast
amerykańskich, a i u nas, w Unii Europejskiej podpisywane są w panice
prawa umożliwiające ściąganie do interwencji oddziałów policji z innych
państw. Chodzi o to, żeby uniknąć sytuacji, w której w razie rozruchów
policja stanęłaby po stronie manifestantów, co miało miejsce już co
najmniej raz, we Włoszech kilka lat temu. Gdyby to była policja
sprowadzona z Francji czy z innego państwa to nie bratałaby się z
manifestantami, bo by ich nie rozumiała.
System polityczny, w
którym żyjemy, zużył się. Jego zużycie następuje coraz szybciej w ciągu
ostatnich kilkunastu lat i nie jest to tylko zjawisko widoczne w Polsce.
Do jego zużycia przyczyniają się ciągłe afery, arogancja polityków i
poczucie powolnego, ale coraz bardziej skutecznego pogarszania się
sytuacji przeciętnych ludzi. W Europie Zachodniej ma na to wpływ
poczucie ubożenia, które jest dość powszechne w państwach takich jak
Francja, Hiszpania czy Włochy, nie wspominając o Grecji. U nas nie
wydaje się, by było powszechne poczucie ubożenia, bo chyba faktycznie
JESZCZE społeczeństwo nie ubożeje, ale jest wyraźne poczucie końca
czasów w których żyło nam się coraz lepiej. Być może granicę między
czasami dobrymi i obecnymi są setki tysięcy kredytów na zakup
nieruchomości we frankach. Miało być tak dobrze, a wyszło jak zawsze.
W
czasie trwającej właśnie kampanii prezydenckiej wypłynął temat JOW i
jest on traktowany po raz pierwszy poważnie. O wiele poważniej niż te
lata temu, gdy Janusz Korwin Mikke, profesor Przystawa, a potem
raczkująca Platforma Obywatelska zaczynała o nim mówić po czym nagle o
nim zapomniała.
Nie będę tu bronił JOW, choć oczywiście uważam
ten system za lepszy od obecnie obowiązującego. Pojawienie się tego
tematu traktuję natomiast jako sygnał, że ludzie mają poczucie, że
potrzeba zmian. Uważam, że jeśli mają być zmiany, to warto, by były to
zmiany prawdziwe, systemowe, a nie pozorne. Wprowadzenie JOW nie byłoby
prawdziwą zmianą systemową, byłoby tylko doraźną zmianą mającą złagodzić
objawy choroby, a nie zlikwidować jej przyczyny.
Siła napędowa ludzkich działań
Żądza
władzy/sławy/uznania, seks i pieniądze – oto trzy elementy napędowe
ogromnej większości ludzkich działań w sferze publicznej, a często i
prywatnej. Zapewne są przypadki osób działających w życiu publicznym z
innych, o wiele bardziej szlachetnych pobudek, ale wydaje się, że te
trzy są głównymi. Ogólnie nie trzeba ludzi namawiać do tego, by
rządzili, by brali pieniądze, by się kochali. Oczywiście nie każdy staje
się od razu chciwym celebrytą-erotomanem, ale przecież i takich nie
brakuje, prawda?
System polityczny to przede wszystkim kwestie związane ze sprawowaniem władzy. Zaspokajaniem jednej z głównych ludzkich żądz.
System polityczny to zbiór zasad i zwyczajów związanych ze sprawowaniem władzy. To przede wszystkim
KONSTYTUCJA
Kiedyś
władza pochodziła od Boga. Sprawa była prosta i zrozumiała dla każdego.
Był król, boży pomazaniec (warto przecież pamiętać, że namaszczenie na
króla było uważane za sakrament na równi ze chrztem czy bierzmowaniem) i
to on był ostoją i źródłem praw ziemskich. Konstytucja zastąpiła tę
wizję, która upadła w wyniku rozwoju myśli oświeceniowej. (Niektórzy
twierdzą, że to wynik spisku masońskiego, ale nie o tym ma być ten
wpis.)
Ostatecznie dziś władza nie pochodzi od Boga. Nikt już w
naszych kręgach cywilizacyjnych nie wierzy w boskie pochodzenie władzy
świeckiej. Rolę Boga, jako źródła praw przejęli politycy będący, w
wyniku jakiejś tajemniczej „umowy społecznej”, o której się czasami tu i
ówdzie słyszy, twórcami podstawy systemu władzy, czyli konstytucji.
„Umowa społeczna” ma być ostatecznym fundamentem wszystkiego, elementem,
do którego można się odwołać gdy już nie wiadomo do czego się odwołać.
Czyli to taki Bóg.
Nieistniejąca umowa społeczna.
Ponieważ
jestem ateistą, to tym łatwiej przyjdzie mi stwierdzić, że podobnie jak
Boga, żadnej „umowy społecznej” nie ma i nigdy nie było. W każdym razie
szukałem jej bardzo dokładnie w swoich archiwach, żeby sprawdzić jej
zapisy no i kiedy i gdzie ją podpisałem, pytałem również o nią krewnych i
znajomych, ale najwyraźniej nikt nic nie wie. Skończyłem nawet studia
politologiczne, ale poza tym, że faktycznie o niej wspominano, to też
nikt nie potrafił mi jej pokazać.
Problem w tym, że gdy się
patrzy na to, jak ten system działa, to można mieć podejrzenia bliskie
pewności, że owa „umowa społeczna” jest pełna klauzul zakazanych...
A
skąd klauzule zakazane by się tam wzięły? Odpowiedź jest dramatycznie
prosta! Jeśli faktycznie istniałaby jakaś taka umowa, to byłaby ona tak
samo zła, jak wszystko co z niej wynika, bo byłaby owocem prac i
przemyśleń polityków.
BO TO POLITYCY TWORZĄ PRAWA,
którymi
się potem podpierają, i które określają ramy ich działań. To politycy,
którzy przejęli władzę w wyniku nieistniejącej, bezprawnej „umowy
społecznej” piszą i ogłaszają Konstytucję będącą później podstawą ich
działań oraz całego prawa.
Rządzący, a za nimi naukowcy, politolodzy i
prawnicy twierdzą, że konstytucja jest konieczna żeby uporządkować i
zorganizować władzę, żeby uporządkować i zorganizować życie państwa.
Dość zręcznie unikają akcentowania głównej roli, jaką faktycznie powinna
pełnić konstytucja.
Oparcie systemu na nieistniejącej „umowie
społecznej” daje rządzącym w zasadzie nieograniczoną władzę. Władzę
absolutną. Władzę faktycznie o wiele większą niż mieli królowie
europejskich monarchii „absolutnych” - politycy reprezentujący
rządzących nie muszą się liczyć dziś z niczym, wystarczy, że mają
„większość” będącą pewną formą boskiego namaszczenia, sakramentu
mającego swe źródło w... nieistniejącej „umowie społecznej”.
Zauważmy,
że dzisiaj rządzący mogą WSZYSTKO. Mogą doprowadzić do zrzeczenia się
przez państwo suwerenności, mogą zadłużyć państwo i przyszłe pokolenia w
prywatnych bankach na poziomie takim, że nigdy nikt tego nie spłaci,
ale wszyscy będą musieli to spłacać przez dziesiątki lat, mogą sprzedać
dobra, które dotychczas uważane były za państwowe, czyli wspólne
wszystkich obywateli, czyli nietykalne. Mogą podważyć zasady moralne,
które sterowały naszym życiem od setek pokoleń, mogą już dziś nawet
sprowadzić uzbrojone siły zza granicy przeciwko swoim własnym
obywatelom.
Rządzący mogą dziś wszystko. Mogą, bo to oni tworzą prawa
i to oni je egzekwują. Rządzący są władzą nietykalną i wszechwładną.
Władzą, której już dzisiaj nikt ani nic faktycznie nie kontroluje.
Żyjemy
w czasach, w których nikogo zupełnie nie dziwi, że politycy, których
widujemy na pierwszych stronach portali internetowych, w wiadomościach
TV czy na okładkach gazet nie są wcale ludźmi, którzy realnie rządzą.
Gdy się mówi, że faktycznie rządzą bankierzy, firmy farmaceutyczne,
wielkie sieci handlowe, to mało kto wydaje się zaskoczony. Mało kto jest
zaskoczony informacjami o korupcji – przeciętny obywatel uważa korupcję
przedstawicieli władzy za coś złego, ale normalnego. Jest
przyzwyczajony, szczególnie, że sam niejednokrotnie musiał korumpować,
by otrzymać to, czego chciał. Nikogo nie dziwi, choć większość oburza
fakt, że państwo, w którym żyją jest państwem określanym jako
„drapieżca”, w którym na przykład wątpliwości w prawie skarbowym są
rozstrzygane z zasady na niekorzyść podatnika, a urzędnicy są bezkarni.
Ta
bezkarność ma swoje źródła właśnie w Konstytucji, którą to napisali i
uchwalili sami politycy. Jest więc czymś oczywistym – skoro mogli
spowodować taką bezkarność, to oczywiście ją wpisali w ustawę zasadniczą
dokładając do niej immunitety i całkowity brak odpowiedzialności za
działania. Poseł w Sejmie nie musi liczyć się ze swoimi wyborcami, nie
ma możliwości odwołania go, nie ma żadnych możliwości realnego
rozliczenia go z działań, które realizuje bądź realizował jako poseł.
Oczywiście – można go nie wybrać na następną kadencję – ale co
sprytniejsi politycy, jak ci u nas – wymyślili system
partyjno-proporcjonalny, który nawet i tę możliwość faktycznie
likwiduje.
Czy kogoś to dziwi? Dziś już chyba nie.
System,
w którym żyjemy podlegał degeneracji razem z kolejnymi pokoleniami
ludzi, którzy w nim żyli. Politycy, którzy funkcjonowali w nim w XIX
wieku i w pierwszej połowie XX wieku najwyraźniej swoje zasady czerpali
jeszcze z dawnej moralności, w której różnica między dobrem, a złem była
jasna i jednoznaczna. Być może to fakt, że w przytłaczającej większości
byli to ludzie wierzący i religijni, a więc gdzieś tam jednak „bali się
Boga”... Już wówczas jednak mieli świadomość, że jeśli będą chcieli, to
mogą wszystko – dowodem na to mogą być chociażby czasy Sanacji w II RP i
chociażby Bereza Kartuska.
Potem, po II Wojnie Światowej,
która przekonała miliony ludzi, że Boga nie ma, więc nie ma się czego
tak naprawdę bać, było już tylko gorzej. I tak jest do dziś. Znaczy się –
coraz gorzej.
***
Chyba jasnym jest dla każdego, że
ludzi zmienić się nie da tak łatwo. Ludzkie żądze są dziś właściwie
takie same jak 500 lat temu, ale i jak 2000 lat temu. Gdy się zapoznać
bliżej z historią starożytnego Rzymu odnajdujemy mnóstwo tych samych
cech, które widzimy sami u siebie dzisiaj.
To nie ludzie są problemem. Ludzie są jacy są.
PROBLEMEM JEST SYSTEM
Problemem
jest to, że ludzie, którzy mają rządzić sami tworzą fundamenty, na
których budowane są prawa. Problemem jest to, że wybór przedstawicieli
ludu (demos) odbywa się w sposób wykluczający jakiekolwiek
przedstawicielstwo i jakikolwiek realny wybór. Że rządzą partie, a w
partiach rządzą wodzowie. Problemem jest to, że partie narzucają swoim
członkom będącym teoretycznie przedstawicielami ludu, dyscyplinę
partyjną zmuszając do podejmowania decyzji często sprzecznych z ich
przekonaniami, nie mówiąc o tym, że sprzecznych z interesem ludu.
Problemem jest to, że to wcale nie jest demokracja, czyli władza ludu.
Znam
wielu polityków osobiście. Niektórzy z nich swego czasu, w młodości,
byli moimi kumplami. Absolutnie wierzę, że gdy przystępowali do
działalności politycznej robili to uczciwie, z prawdziwej woli naprawy
tego co jest i budowy czegoś lepszego.
Coś się jednak po drodze
stało, coś złego. Z przyzwoitych ludzi zamienili się nagle w bezwzględne
drapieżniki, a czasami wręcz w ścierwojady. A ci, którzy odmawiali tej
transformacji wylądowali na politycznym śmietniku. Ci, którzy pozostali,
w sposób właściwie otwarty – może bez mówienia o tym wprost w mediach,
ale już bez wielkiego zażenowania na salonach – stali się chłopcami na
posyłki możnych tego świata. Zamiast reprezentować lud wykonują
polecenia, często nawet bez wiedzy o tym, skąd one faktycznie pochodzą.
Nie
ma w tym niczego dziwnego. Kampania wyborcza wymaga pieniędzy, politycy
samodzielnie nie są w stanie jej sfinansować, ale zawsze znajdą się
ludzie gotowi wyłożyć na to pieniądze. Koniec końców polityk jest zawsze
komuś coś winien, czyli jest stałym podmiotem korupcji. Zawsze musi się
z kimś liczyć po to, by móc być wybranym po raz kolejny. Bo rządzą
władzy jest silna.
Czyli jest to system oligarchii opartej na wyborach i korupcji.
Coś w tym systemie nie działa tak, jak powinno.
SYSTEM NIE DZIAŁA TAK, JAK TEORETYCZNIE POWINIEN.
Zmiana
na Jednomandatowe Okręgi Wyborcze, o których ostatnio tak wiele się
mówi nie jest tak naprawdę realną zmianą systemu. Jego podstawy
pozostają niezmienione, jedynie niektóre jego właściwości ewoluują,
stają się trochę lepsze. Ich „lepszość” polega na tym, że w systemie JOW
przedstawiciele ludu są nieco mniej uzależnieni od kierownictw swoich
partii i nieco bardziej od wyborców. Od „elektoratu”, jak nas,
obywateli, obraźliwie dziś nazywają politycy. Nie należy się jednak
łudzić – w JOW kandydaci są nadal uzależnieni od tych, którzy finansują
im kampanie wyborcze i nie da się tego ominąć żadnymi prawami... Z
resztą kto miałby takie prawa wprowadzać? Ci, którzy sami z nich
korzystają?
System JOW jest lepszy od tego, który mamy, ale to
jest jednak wciąż ten sam ZŁY system. Po to, by nastąpiły zmiany
powinien się on faktycznie zmienić.
***
Powyższe
refleksje dla wielu mogą być banalne. I pewnie są. Uznałem jednak, że
muszę je zebrać, by przygotować grunt do przedstawienia rozwiązania.
Zazwyczaj,
gdy krytykowałem obecny system zatrzymywałem się właśnie w tym miejscu.
Moi czytelnicy czy słuchacze zadawali niezmiennie to samo pytanie:
NO DOBRZE. TO CO W ZWIĄZKU Z TYM? CO PROPONUJESZ?
A
ja niezmiennie odpowiadałem, że to jest tak jak z chorobą – po to, żeby
stwierdzić, że ktoś jest chory często w ogóle nie potrzeba być
lekarzem. Wystarczy na niego popatrzeć, żeby to zobaczyć.
- Tak, ten system jest chory! Ale ja nie jestem lekarzem, nie potrafię przepisać leczenia,
- stwierdzałem w odpowiedzi tym, którzy usiłowali mnie skłonić do
przedstawienia lekarstwa na całe zło. Czasami wspominałem coś o
monarchii, innym razem o wprowadzeniu jakiegoś systemu cenzusów (pisałem
o tym kiedyś na Salonie24 - http://pietrasiewicz.salon24.pl/116206,bal-hipokrytow-czesc-druga i http://pietrasiewicz.salon24.pl/19295,i-jeszcze-w-temacie-demokracji-i-glosowan
), ale to wszystko było jakoś tak bez głębokiego przekonania tak
naprawdę. Nie będę ukrywał, że był to tylko unik, sposób na wykręcenie
się z konieczności obmyślania nowych, dobrych rozwiązań.
Ale
przeczytałem teraz te dwa wpisy sprzed lat i stwierdzam, że nie muszę
się niczego wstydzić ani niczego wymazywać. Jednak to, o czym pisałem
nie byłoby wystarczające by nastąpiły prawdziwe zmiany. Wciąż pozostawał
podstawowy problem – to byłoby manipulowanie wciąż tym samym systemem, w
jego ramach, wobec czego z całą pewnością szybko nastąpiłaby jego
degeneracja, tak jak nastąpiła bez opisanych przeze mnie usprawnień.
KONIECZNA JEST ZMIANA SYSTEMU
Zmiana
systemu politycznego następuje zazwyczaj w wyniku jakichś dramatycznych
wydarzeń. Wojny, rewolucji, katastrofy naturalnej. Warto jednak mieć
wciąż na uwadze, że zmiany systemów na świecie następują czasami, a
ostatnio, jak się wydaje, nawet całkiem często. Warto być przygotowanym
na taką zmianę, mieć jakiś pomysł, jakiś plan.
Mam pomysł. Mam plan.
Żyjemy
w systemie, w którym wszyscy powołują się na „demokrację”. „Demokracja”
to w rozumieniu większości samo dobro. Chociaż tak naprawdę demokracja
to głównie nazwa pewnego sposobu wyłaniania i sprawowania władzy, przez
bardzo wielu to pojęcie ma poszerzane znaczenie i oznacza też system, w
którym panują i są pielęgnowane wolności obywatelskie, wśród rządzących
podstawową cechą jest odpowiedzialność. Często w dyskusjach mówi się, że
„w prawdziwej demokracji to by tak nie było”, „w prawdziwej demokracji
to jest niemożliwe” i ogólnie, że w prawdziwej demokracji z pewnością
byłoby lepiej.
Całkiem niewykluczone, że w prawdziwej
demokracji byłoby lepiej. Problem w tym, że dzisiaj nie ma nigdzie
prawdziwej demokracji. System, w którym żyjemy, w którym funkcjonują
państwa zachodnie to nie jest demokracja... To znaczy jest, bo od prawie
dwustu lat to pojęcie zostało zawłaszczone i jego znaczenie zostało
zmienione, ale jeśli cofnąć się do źródeł, to system oparty na partiach
politycznych i wyborach spośród kandydatów, których te partie proponuję
TO NIE JEST DEMOKRACJA
Taki
system, to jest oligarchia oparta na wyborach. To system, który
istnieje po to, by zachować i ograniczyć obecność w polityce dla bardzo
konkretnej grupy ludzi, stosunkowo niewielkiej oligarchii, ludzi, którzy
żyją z polityki i niczego innego nie potrafią robić. Jest to system
niezwykle wygodny dla rządzących (nie mylić z politykami, bo to nie to
samo), gdyż są w stanie w sposób stosunkowo łatwy całkowicie kontrolować
polityków, czyli sterować sprawami państwa bez konieczności ujawniania
się.
Kiedyś, dwieście lat temu i dawniej, taki system jaki
obowiązuje u nas z całą pewnością nie zostałby nazwany demokracją. Wtedy
demokracja oznaczała coś zupełnie innego! Skądinąd warto zauważyć, że
ojcowie największego, nazywanego dziś „demokratycznym” państwa, nie
umieścili ani razu słowa demokracja, w żadnej formie, w swojej
konstytucji, która z różnymi poprawkami obowiązuje do dziś. To nie
przypadek – można powiedzieć mnóstwo różnych rzeczy o ojcach Stanów
Zjednoczonych, ale z całą pewnością nie to, że byli zwolennikami
demokracji.
Nie byli!
Ojcowie Stanów Zjednoczonych
to byli ludzie rozsądni i system władzy zbudowali w taki sposób, by mieć
pewność że oni i im podobni zachowają władzę. A demokracja by im tę
pewność odebrała.
Demokracja to władza ludu. Lud w swej
przytłaczającej większości nie składa się z bogatych, dobrze
wykształconych ludzi z dobrych domów. Lud, to w większości ludzie
biedni, którzy utrzymują się z pracy własnych rąk. Gdy się dobrze
rozejrzymy wokół siebie, to szybko zauważymy, że w państwach, które
nazywamy dziś demokratycznymi rządów nie sprawują ludzie, którzy wywodzą
się z ludu.
Ojcowie amerykańskiej „demokracji”, tak jak i
skądinąd każdej innej, nie chcieli demokracji, bo zależało im na tym by
władza pozostała w ich rękach. W rękach ich i im podobnych. Dlatego o
demokracji nie mówili wcale, a wręcz czuli do niej obrzydzenie, bo
rozumieli ją jako system, w którym władza jest w rękach ludzi biednych.
Oni sami nie zaliczali się do tej grupy i ogólnie mieli ją raczej w
głębokiej pogardzie, a zapewne trochę się jej też i mogli bać.
Demokracja,
jako nazwa systemu oligarchii wyborczej, albo prościej: systemu
republikańskiego, pojawiła się dopiero w okolicach lat 40 XIX wieku. Na
fali rewolucji Wiosny Ludów, która ujawniła tak naprawdę istnienie i
aspiracje również najbiedniejszych warstw społecznych, dla których
niektórzy byli gotowi nawet ginąć, okazało się, że pojęcie demokracji
może być nośne. Wtedy nagle pojawili się kandydaci w wyborach, którzy
odwoływali się do tego pojęcia, nazywali się demokratami i to działało.
Działało, bo ludzie dali się oszukać, że ci „demokraci” pozwolą przejąć
władzę ludowi. A potem się to jakoś przyjęło i tak już pozostało.
CZYM JEST FAKTYCZNIE DEMOKRACJA?
Albo
może lepiej – co oznaczało pojęcie „demokracja” zanim zostało zmienione
jego znaczenie? To proste – oznaczało władzę ludu (demos). Oznaczało,
że państwem rządzi lud, czyli, upraszczając maksymalnie, największą wagę
ma głos ludzi biednych.
Jak można to osiągnąć i czy warto?
Osiągnięcie
sytuacji, w której lud przejmuje władzę jest stosunkowo proste –
wystarczy podejmować wspólnie decyzje, na przykład poprzez referendum,
tak jak ma to miejsce w Szwajcarii, i cel jest osiągnięty. Wydaje się,
że Szwajcaria jest jedynym państwem na świecie, w którym funkcjonuje
demokracja, albo przynajmniej system polityczny uwzględnia szereg
elementów prawdziwej demokracji. Warto zwrócić uwagę na fakt, że ten
system doprowadził państwo na szczyt dobrobytu – Szwajcaria jest jednym z
najbogatszych państw świata, państw, w których jest najwyższy dobrobyt i
w których się dobrze ludziom żyje. I nie wynika to z zasobów
naturalnych, których Szwajcaria specjalnie nie ma, nie wynika to też ze
specyfiki geograficznej, bo państw górskich jest na świecie więcej i nie
wygląda na to, by choć częściowo były podobne do Szwajcarii. Tym, co
wyróżnia to państwo spośród otaczających państw jest wyjątkowy system
polityczny. System oparty częściowo na zasadach demokracji.
Pojęcie
demokracji, jako władzy ludu jest dość mocno zakorzenione w ludzkiej
świadomości. Większość ludzi mówiących o demokracji rozumie jakby
automatycznie, że w systemie prawdziwie demokratycznym, w idealnej
odmianie tego systemu, faktycznie będzie rządził lud. Że władza będzie
realizować aspiracje ludu i będzie działać na ich rzecz. Ten system
zdaniem wielu istnieje, oczywiście nie u nas, ale gdzieś za miedzą, u
sąsiada. Jak się odwiedzi sąsiada to okazuje się jednak, że u niego
ludzie również wierzą w „prawdziwą demokrację”, której u nich nie ma,
ale z całą pewnością jest gdzieś, za miedzą, u sąsiada.
Nie da
się funkcjonować wyłącznie w oparciu o referenda. Nie da się, bo ktoś
musi przygotować projekty praw, ktoś musi na bieżąco zajmować się
sprawami państwa, podejmować szybkie decyzje, ktoś musi państwo
reprezentować. Nie da się oddać władzy w ręce całości obywateli w
całości. Ktoś musi wyjść przed Kancelarię Premiera, by przywitać
odwiedzającego nas przedstawiciela obcego państwa, ktoś też musi
pilnować żyrandola w Pałacu Prezydenckim. Kto to ma być? Jak go
wybrać?...
Ale dlaczego „WYBRAĆ”?
Jedną z
kwestii w rozumieniu problemów, jakie wynikają z działania obecnego
systemu jest przywiązanie, czy wręcz kurczowe trzymanie się pewnych
pojęć i traktowanie ich jako czegoś niepodważalnego. Jednym z nich jest
„wybór”. Według większości demokracja polega na wybieraniu. Rządy ludu
polegają na wybieraniu. Jak nie ma wybierania, to jest totalitaryzm,
monarchia absolutna, ogólnie zło. Właściwie wszyscy uważają, że wybory
są dobre, a brak wyborów jest zły. Że na tym właśnie polega i w tym
bierze swoje źródło demokracja rozumiana zarówno jako system polityczny
jak i o wiele szerzej wolności obywatelskie.
A gdyby spojrzeć na to inaczej?
Wszyscy...
no, powiedzmy przytłaczająca większość zwolenników obecnego systemu
jest zgodnych, że każdy obywatel powinien mieć w wyborach jeden głos. Że
jest to istota systemu, że tak właśnie jest dobrze, sprawiedliwie. Gdy
prezentowałem wielokrotnie w różnych sytuacjach swoją koncepcję systemu
cenzusów, to właśnie fakt otwartego pojawienia się i wręcz podkreślenia
nierówności ludzi budził największe obiekcje. „Ludzie rodzą się równi”
przypominano mi deklarację praw człowieka i obywatela. Czyli poczucie
równości jest dość mocno zakorzenione w świadomości.
Skoro
tak, to pomysł, by losować przedstawicieli władzy nie powinien nikogo
oburzyć, nie powinien przeszkadzać. Skoro wszyscy są równi, to znaczy,
że wszyscy powinni móc mieć równe prawa do sprawowania władzy. A jak
zapewnić większą równość niż zwyczajnie losując?
Losowanie
zapewnia o wiele większą i bardziej prawdziwą reprezentację wszystkich
obywateli – a o to przecież w tym wszystkim miało chodzić, prawda? Miało
być tak, że wszyscy obywatele mają swoich reprezentantów, którzy ważne
sprawy publiczne dyskutują między sobą i dochodzą jakoś do porozumienia,
które powinno zasadniczo satysfakcjonować jak największą liczbę
obywateli.
Gdy się przedstawicieli wylosuje, to ma się
pewność, że większość z wylosowanych to będą prości ludzie, jak każdy z
nas. Gdy się przedstawicieli wylosuje, to żaden z wylosowanych nie
będzie musiał być nikomu wdzięczny za to, że został posłem – podstawowe
źródło korupcji władzy zostaje w ten sposób wyeliminowane.
Przecież to nie ma sensu...
Głównym
argumentem przeciwko systemowi losowania, który pojawia się
natychmiast, gdy się przedstawia tę tezę jest stwierdzenie, że przecież
wylosowany może zostać skończony idiota, a do tego nieuczciwy. To
pierwsza myśl, która przychodzi do głowy zaskoczonej takim rozwiązaniem.
Jest
wiele kontrargumentów, które można przedstawić. Właściwie są tylko
kontrargumenty, bo przedstawianie jako argumentu faktu, że system mógłby
spowodować, że do władzy doszliby ludzie nieuczciwi i głupi jest... jak
by to ująć... mało przekonywający. Mało przekonywujący, szczególnie gdy
rozważymy jacy ludzie obecnie dochodzą do władzy. Czy Ty Czytelniku,
który to czytasz, a któremu też przyszło do głowy, że poprzez losowanie
dopuścimy do władzy nieuczciwych głupków naprawdę sądzisz, że obecnie u
władzy są uczciwi mędrcy?
Jak miałoby to wszystko działać?
System
funkcjonowania państwa opiera się dziś na konstytucji. Tak więc
najpierw to konstytucja powinna zostać zmieniona, a właściwie napisana
od nowa, od zera. Konstytucję powinna napisać konstytuanta, którą
mogłoby być na przykład 1000 wylosowanych obywateli, albo 10000, albo
wszyscy, którzy chcieliby wziąć udział w jej tworzeniu, bo Internet
pozwala dziś zapytać każdego o zdanie i pozwala każdemu swoje zdanie
wypowiedzieć bez przeszkód.
Kto miałby być losowany?
Wydaje
mi się, że powinno się losować spośród obywateli, którzy deklarują chęć
brania udziału w życiu publicznym. To znaczy rejestrują się jakoś – na
przykład w urzędzie gminy – przez co nabywają prawa do bycia
wylosowanym. Można sobie wyobrazić jakiś egzamin z podstawowej wiedzy o
funkcjonowaniu społeczeństwa, żeby uniknąć udziału w losowaniu osób,
które nie mają wystarczających kwalifikacji intelektualnych, ale można
też uznać, że każdy kto się zapisze ma prawo wziąć udział w losowaniu i
być wylosowanym.
Szczegóły ustaliłaby konstytucja, która byłaby bazą tego systemu.
Antysystemowość
to ostatnio popularne hasło. Warto zwrócić jednak uwagę, że większość
tzw. antysystemowców chce działać w ramach obecnego systemu. Nie chcą go
tak naprawdę zmienić, tylko ewentualnie ulepszyć. Zamiast zlikwidować
podstawę zła, którą jest oparcie całości systemu władzy o prawo
dysponowania bogactwami i dostęp do nich, proponują wprowadzanie
mechanizmów, które miałyby EWENTUALNIE OGRANICZYĆ korupcję, nadużywanie
pieniędzy publicznych i rządy oligarchów partyjnych. Nie zlikwidować,
tylko właśnie ewentualnie ograniczyć.
Prawdziwa
antysystemowość musi zaczynać się od podstaw, Od oddania ludziom władzy w
ręce i od pozwolenia ludziom stworzenia nowych jej podstaw. Od
umożliwienia stworzenia nowej konstytucji, której nie stworzą politycy
na własny użytek, tylko obywatele w celu ograniczenia i kontroli władzy.
Nie ma chyba wątpliwości, że taka konstytucja zlikwidowałaby przywileje
władzy, a gdyby oparła wyłanianie przedstawicieli na losowaniu, a nie
na wyborach, to wytrąciłaby z rąk ludzi najbogatszych najprostszą i
najskuteczniejszą metodę korumpowania polityków. Nie ma żadnych
wątpliwości co do tego, że ludzie, którzy byliby u władzy przestaliby
być świętymi krowami, że powstałyby mechanizmy i kontroli i rozliczania z
ich działań.
Zachęcam do refleksji. Zachęcam do myślenia nad
nową konstytucją. Osobiście uważam, że system losowania posłów do Sejmu,
losowania sędziów w sądach, losowania radnych itp. jest dobrym
pomysłem. Prawa statystyki sprawiłyby, że władzę mieliby ludzie będący
prawdziwymi reprezentantami narodu, a nie jakieś oderwane od realiów
marionetki.
Myślę, że powrót do prawdziwej demokracji, czyli
losowania przedstawicieli, mógłby być odpowiedzią na powracające pytanie
„JEŚLI NIE DEMOKRACJA TO CO”? Otóż odpowiedzią powinno być: TO
DEMOKRACJA – TYLKO TA PRAWDZIWA.
Najważniejsze jednak, że
konieczna jest zmiana podstawy systemu, czyli konstytucji. Zmiana
fundamentalna – potrzeba nam po prostu nowej konstytucji. Prostej,
takiej, która nałoży władzy obrożę kolczatkę i kaganiec oraz obstawi
władzę kamerami i podsłuchami. Konstytucji, która uniemożliwi kradzież
naszego państwa i naszej przez polityków.
Wszyscy, którzy
mówią o „antysystemowości” ale nie o napisaniu nowej konstytucji,
traktują antysystemowość jako hasło na bazie którego chcą tylko przejąć
władzę.