Pełnej oburzenia reakcji Rosji na tę propozycje nie da się obronić ani na gruncie moralnym, ani też na płaszczyźnie historycznej.
Bo, po pierwsze, każdy kto wniósł swój wkład w ostateczną klęskę nazistowskich Niemiec ma prawo do własnej dumy i własnych obchodów. Polska ma tu tytuł szczególny, bo nasi żołnierze jako jedyni walczyli od pierwszego do ostatniego dnia wojny na wszystkich jej frontach.
Po drugie, Rosjanie z ambicjonalnych powodów jako jedyni rocznicę zakończenia II wojny światowej obchodzą 9 maja. To i dobrze, bo nasze obchody 8 maja nie będą kolidowały z tymi na Placu Czerwonym dzień później.
Trzeba jednak powiedzieć, że w tej sprawie trzeba umieć zachować umiar i nie mówić rzeczy, które nie tyle budują pozycję Polski jako istotnego uczestnika antyhitlerowskiej koalicji, co nastawione są na burzenie i tak już bardzo trudnych relacji polsko-rosyjskich. A mam wrażenie, że o ile prezydent dobrze to rozumie, to słabo ten egzamin zdaje nasz minister spraw zagranicznych. Wydaje się, że Grzegorz Schetyna jest przede wszystkim nastawiony na wzmacnianie swojej pozycji w kraju. Uznał, że najprościej to zrobić kreując się na antyrosyjskiego twardziela – nawet za cenę osłabienia naszej reputacji i wygłaszania tez, które nie przystoją historykowi z wykształcenia. A tak trzeba ocenić fatalną „oświęcimską wypowiedź” ministra Schetyny, który z racji na to, iż obóz Auschwitz-Birkenau wyzwolili żołnierze należący do 60. Armii I Frontu Ukraińskiego, uznał, że wolności więźniom nie przynieśli Rosjanie, a jedynie Ukraińcy. No bo dzisiaj – tak to pewnie widzi pan minister – Rosjanie to są ci „źli” a Ukraińcy to ci „dobrzy”.
Ktoś patrzący z oddali mógłby powiedzieć, że w relacjach zagranicznych prezydent Komorowski i minister spraw zagranicznych prowadzą taką samą politykę. Ja bym powiedział – prawie taką samą. Z zastrzeżeniem, że w tym przypadku „prawie” czyni wielką różnicę.