A kiedy okazuje
się, że posada jest nagrodą za coś, np. za właściwe głosowanie czy finansowe
wsparcie kampanii partii, która właśnie dorwała się do władzy, głosy potępienia
grzmią niczym siedem trąb archanielskich. Tak, jakby każda kolejna ekipa nie
stosowała w praktyce zasady podziału łupów, nawet jeśli w kampanii wyborczej
obiecywała stworzenie korpusu służby cywilnej i zagranicznej, odpolitycznienie
zarządów i rad nadzorczych spółek skarbu państwa i kierownictw wielu innych
instytucji oraz wprowadzenia powszechnie konkursów na większość stanowisk,
rzecz jasna wyłaniających najbardziej kompetentnych kandydatów, a nie tych, pod
których owe konkursy zostaną ustawione.
USA, dla wielu
Polaków wzorzec zachodniej demokracji i wolności mediów, które władzy niczego
nie przepuszczą, sprawę „podziału łupów” załatwiają z jankeską otwartością już
od czasów Andrew Jacksona, który w 1829 roku został siódmym prezydentem Stanów
Zjednoczonych. Jackson wpuszczał kuchennymi drzwiami do swojego domu przyjaciół
i sponsorów swojej kampanii i na tych spotkaniach decydowano o obsadzie
czołowych stanowisk w państwie i najważniejszych pociągnięciach politycznych.
Tzw. gabinet kuchenny został nieco ograniczony pół wieku później ustawą
Pendletona, która wprowadziła rozgraniczenie stanowisk politycznych i
administracyjnych, a także system konkursów oraz korpus stałych urzędników. Ale
i tak współcześnie kolejni szefowie rządów w Stanach dysponują możliwością
obsadzenia ponad 1600 stanowisk, w tym także korpusu ambasadorskiego. I nikt się
nie oburza, jeśli nominację na szefa zagranicznej placówki dostaje kolega
prezydenta z akademika, który z dyplomacją nie miał nigdy nic wspólnego. Dla
Amerykanów jest rzeczą normalną, iż wyprowadzka republikanów/demokratów z
Białego Domu jest równoznaczna ze zmianami na wielu stanowiskach, ale jest
jasno określone, jakie to stanowiska i nie dezorganizuje to państwa. No poza
jednym przypadkiem, kiedy dość niejednoznaczne zwycięstwo George’a W. Busha nad
Alem Gorem, w poprzedniej administracji wiceprezydentem, tak sfrustrowało
urzędników w Białym Domu, że podobno usunęli z klawiatur wszystkich komputerów
literkę „w”.
Udajemy, że w
Polsce że nie ma „podziału łupów”. Bo gdyby stworzyć oficjalną listę stanowisk,
które bierze zwycięzca, mogłoby się okazać, że dla kuzyna lokalnego partyjnego
przywódcy z Pińczowa* może zabraknąć posady.
* Nazwa miasta została wybrana losowo, gdyż w każdym polskim mieście i wsi są posady do wzięcia.