„Chciałem panu przypomnieć, że kiedy pan jeszcze robił w pieluchy, to ja już w tym Sejmie byłem, więc proszę mnie nie pouczać” - wziął był zakrzyknął Romuald Ajchler z SLD do krytykującego jego wypowiedź Zbigniewa Girzyńskiego. Dodajmy dla porządku – choć w tym kontekście to mało istotny szczegół – że cała sytuacja miała miejsce przed głosowaniem nad wnioskiem o wotum nieufności dla Stanisława Kalemby, ministra rolnictwa.
Gdyby nasza historia współczesna wyglądała inaczej można by na całą sprawę machnąć ręką uznawszy, że stary ramol z lewicy nie potrafi znieść młodszego o dwadzieścia parę lat kolegi z partii konkurencyjnej. Niestety w tej historii trafił nam się okres PeeReLu, w związku z czym wypada przypomnieć panu posłu Ajchlerowi, że poseł Girzyński w pieluchy robił w latach siedemdziesiątych, kiedy to skład sejmu ustalało biuro polityczne przewodniej siły a posłowie nie byli przedstawicielami Narodu, ale wyrobnikami z partyjnego nadania. W tych ciemnych i siermiężnych czasach mama posła Girzyńskiego wstawała o piątej rano by stanąć w kolejce i kupić chleb, masło czy ser a pan Romuald Ajchler jako prominentny działacz PZPR żył sobie opływając w dobra doczesne. Jeżeli zatem naprawdę chcemy komuś dać prawo do pouczania to chyba raczej rodzicom Zbigniewa Girzyńskiego i milionom szarych ludzi, których komuchy w rodzaju pana Ajchlera trzymały za twarz siłą i przemocą pchając w stronę świetlanej przyszłości, do krainy szczęśliwej mlekiem, miodem i cytatami z Lenina płynącej.
Wystarczy zresztą przyjrzeć się nieco, nawet pobieżnie, sejmowej działalności pana posła Ajchlera by dostrzec wielką tęsknotę za tamtymi czasy, kiedy czerwona legitymacja partyjnego bonzy zamykała usta oponentom a dzięki wpływom, koneksjom i odpowiedniemu „podwieszeniu” można było wieść żywot godny udzielnego księcia. „To nie może być tak, że przyjeżdża poseł w niedzielę i nie ma samochodu i musi brać taksówkę. Nie może być tak, że dyspozytor mówi, że w niedzielę nie urzędujemy i kierowcom ogranicza się czas pracy” - żalił się w lipcu roku bieżącego Romuald Ajchler, przedstawiciel lewicy walczącej z krwiopijcami i ciemiężcami ludu pracującego miast i wsi na posiedzeniu sejmowej komisji regulaminowej a dziennikarzowi Wirtualnej Polski, który zadzwonił do niego udając pracownika Biura Analiz Sejmowych wykrzyczał do telefonu: „W związku z tym, że nie było przez wiele wiele lat zmian uposażeń poselskich, no a także i waloryzacji, należałoby równo traktować posłów, senatorów, ministrów, prezydenta i także premiera. I zrobić to tak, jak się waloryzuje renty i emerytury”, po czym określił wysokość tejże waloryzacji na ponad dwa tysiące złotych polskich – bo przecież żadnej podwyżki od 2009 roku nie było a praca posła „To jest praca szczególna jesteśmy poza domem połowę życia. Ja 10 lat spędziłem poza domem!”.
Cóż dodać? Ustrój padł, epoka błędów i wypaczeń skończyła się ponad dwadzieścia lat temu, ale poseł Ajchler wciąż mentalnie żyje w PeeReLu, w czasach gierkowskiej prosperity, przewodniej roli partii i feudalnych przywilejów aparatczyków potrafiących wyczuć mądrość etapu. Parafrazując słynną kwestię Franza Maurera: czasy się zmieniają ale pan, panie Ajchler, zawsze jest ustawiony...