W wyniku bombardowania miasta – co wynika z zachowanych dokumentów szpitalnych – śmierć poniosło 120 osób a 30 zostało rannych. Te liczby mogą się wydać dziwne, w wyniku bombardowań proporcje są zazwyczaj odwrotne – liczba rannych znacznie przewyższa liczbę zabitych – ale tłumaczyć można to tym, że większość ludzi po prostu opatrzyła się sama bądź z pomocą rodziny i najzwyczajniej w świecie nie skorzystała z pomocy lekarskiej, przez co ich dane nie trafiły do statystyk. Dodać by też należało w tym miejscu, że połowę z całej, pięciotysięcznej populacji Guerniki stanowili żołnierze Frontu Ludowego i to oni byli, poza mostem i infrastrukturą drogową, głównym celem bombardierów Legionu „Condor”.
Von Richthofen tłumaczył później, że do zbombardowania miasta doszło przez pomyłkę, bo piloci stracili orientację w dymie, który był skutkiem wcześniejszych fal nalotu. Teoretycznie mogłaby to być prawda, gdyby nie jeden, drobny szczegół: po co do zniszczenia mostu Junkersy wzięły na pokład, oprócz uzasadnionych w tej sytuacji bomb burzących, niewielkie – zaledwie kilogramowe – ładunki zapalające? Takie bomby świadczą o tym, że celem samolotów były zabudowania – czyli miasto, bo w pobliżu niczego innego nie było.
Kłamstwo Richthofena (bo w niewiedzę trudno mi uwierzyć) nie jest jedynym, jakie narosło wokół zniszczonego tego niewielkiego (liczącego zaledwie 5 tysięcy mieszkańców), baskijskiego miasteczka. Generał Franciszek Franco, kiedy tylko dowiedział się o ataku stwierdził, że żadnego nalotu nie było a zniszczenia miasta dokonali bojowcy z Frontu Ludowego wysadzając budynki i podkładając ogień, by podburzyć Basków przeciwko frankistom. Republikanie zaś natychmiast rozpuścili propagandowe wici o całkowitej zagładzie miasta, tysiącach zabitych i rannych i wymierzonym w ludność cywilną ludobójstwie. Łgarstwo na łgarstwie jedzie i łgarstwem pogania, w dodatku do tego stopnia skuteczne, że dziś już praktycznie nikt nie wie, jaki był rzeczywisty przebieg nie tylko bombardowania Guerniki, ale całej hiszpańskiej wojny domowej. By choć trochę przybliżyć prawdę należałoby napisać wielotomowe dzieło po kolei wyjaśniające przebieg każdego, najdrobniejszego nawet starcia i każdej decyzji wojskowej czy politycznej.
Zacząć należałoby od tego, że w obiegowej opinii zachodnie mocarstwa wydały Hiszpanię na żer Niemcom i Włochom prowadząc swoją, idiotyczną skądinąd, politykę nieinterwencji. Prawda jest taka, że zarówno Adolf Hitler jak i Benito Mussolini zdecydowali się wspomóc generała Franco dopiero w momencie, kiedy Front Ludowy otrzymał wsparcie w postaci ponad dziesięciu tysięcy ochotników z Brygad Międzynarodowych i sowieckich doradców. Mało kto dziś zdaje sobie też sprawę z tego, że w Hiszpanii, po stronie republikanów, działały regularne oddziały NKWD zajmujące się tym, czym zwykły się zajmować – torturowaniem, przesłuchiwaniem i mordowaniem jeńców oraz sprzyjających frankistom cywilów. Przypomnieć też by należało, że lewicowy rząd Manuela Diaza de Azañy całe złote rezerwy hiszpańskich banków wysłał do Związku Sowieckiego i... wszelki ślad po nich zaginął. Podobnie do ZSRS miały zostać przewiezione zbiory Muzeum Prado, teoretycznie po to, żeby je chronić przed zniszczeniem w wyniku działań wojennych, a praktycznie...
Nikt też nie zwraca uwagi na fakt, że pomoc sowiecka dla Frontu Ludowego była całkowicie odpłatna (zabawne, jak to rosyjscy komuniści zarazili się kapitalistyczną chciwością) a jej koszt wyniósł półtora miliarda ówczesnych peset, które sowieci w całości zainkasowali. Między bajki można zatem włożyć kolejny mit mówiący o bezinteresownej pomocy udzielonej przez kraj społecznej szczęśliwości ciemiężonemu, hiszpańskiemu ludowi.
Jedno jest w tym wszystkim pewne: Hiszpania była poligonem, na którym starły się dwie militarne potęgi europejskie: Niemcy pod wodzą Adolfa Hitlera i Rosjanie rządzeni twardą ręką Józefa Wisarionowicza Dżugaszwili. Siły były wyrównane, zatem o wyniku starcia i tak zdecydowali sami Hiszpanie, a udział „przyjaciół” spowodował jedynie eskalację strat i zniszczeń – nie tylko tych, które można było oglądać na własne oczy po zakończeniu jatki, ale także tych, które w ludzkich umysłach pozostały do dnia dzisiejszego, a spowodowanych przez kłamstwo i propagandę.
Guernica była pierwsza. To znaczy propaganda jest stara jak ludzkość, właściwie można powiedzieć, że cała historia to jedna wielka propaganda napisana przez zwycięzców. Ale Guernica była pierwszą ofiarą propagandy masowej, wielkiego kłamstwa stworzonego tylko w jednym celu – by przekonać światową opinię, że po republikańskiej stronie hiszpańskiego konfliktu walczą anioły, których jedynym celem jest powstrzymanie krwawego reżimu i obrona uciśnionej ludności przed mordercami generała Franco. Bzdura to absolutna, ale bzdura skutecznie zaszczepiona w umysłach milionów ludzi i tkwiąca w nich po dzień dzisiejszy.
Potem poszło już łatwo, czego dowodem niech będzie przykład z ostatnich dni – dopiero groźba konsumenckiego bojkotu zmusiła sieć sklepów C&A do usunięcia z oferty koszulek z wizerunkiem Ernesto Guevary, bo dla państwa kierownictwa był (jest) on jedynie ikoną popkultury i nikomu nie przyszło do głowy, że to zbrodniarz mający niewinną krew na rękach. Przecież on tylko walczył z uciskiem, bił się o wyzwolenie ludu pracującego miast i wsi z kapitalistycznego wyzysku, poświęcił swoje życie dążeniu do świetlanej przyszłości. A tysiące istnień ludzkich obciążających jego sumienie? Nieważne, na wojnie przecież ludzie giną a rewolucja wymaga ofiar...
Najlepiej jednak „lekcję guernicką” przyswoiły środowiska homoseksualne i aktywiści związani z ruchami LGBT. Udało im się wmówić ludziom – i to pochodzącym ze wszystkich niemal grup społecznych w każdym zakątku Ziemi – że „osoby niehetronormatywne” są obiektem straszliwych prześladowań, że są bici, mordowani, wykluczani, że dziesiątki tysięcy z nich żyje w ciągłym strachu o swoje zdrowie i istnienie. Udało im się przekonać cywilizowane społeczeństwa, że potrzebują specjalnej ochrony, specjalnych praw tylko dla siebie bo w przeciwnym wypadku zostaną niechybnie pozamykani w obozach zagłady i wyrżnięci przez oszalałą z nienawiści dzicz.
Dzisiejsza lewicowa wojna z tzw. „mową nienawiści”, wprowadzenie do kodeksów karnych wielu krajów Europy (choć nie tylko) sankcji za krytykę homoseksualizmu – czego ofiarą nie tak dawno padł amerykański pastor, który w Wielkiej Brytanii ośmielił się wygłosić kazanie w prostych słowach stwierdzające, że akty homoseksualne są obrzydliwością w oczach Boga – oraz częściowo skuteczna próba zdezawuowania znaczenia tradycyjnej rodziny to pokłosie lekcji wyniesionej z sukcesu propagandowego z 1937 roku, kiedy to świat uwierzył w zagładę Guerniki i jej mieszkańców.
Dziś nad tym baskijskim miasteczkiem rozpościera się tęcza, aż dziw, że nie stało się ono celem pielgrzymek lewicowych działaczy – wszak miejsce cudownego rozmnożenia ofiar powinno być jakoś szczególnie zaznaczone na mapie nowego, wspaniałego świata. Ale może to jeszcze nie ta chwila, jeszcze nie wszystkie cele strategiczne zostały osiągnięte – ciągle jeszcze ogromna większość ludzi dopuszcza się zbrodni nieakceptowania homoseksualizmu, ciągle jeszcze dzieci rodzą się w sposób naturalny, ciągle jeszcze mężczyźni żenią się z kobietami i, co najważniejsze, ciągle jeszcze nie udało się zdelegalizować Biblii, albo chociaż przetłumaczyć jej na nowoczesną i postępową modłę, w której Jezus tworzący poliamoryczny związek z dwunastoma Apostołami ginie zamordowany przez homofobicznych, konserwatywnych i beznarodowościowych mieszkańców jednej z unijnych prowincji...
P.S.: Na koniec warto wspomnieć, że Pablo Picasso nie namalował obrazu „Guernica” sobie a muzom w ramach prywatnego protestu antywojennego. Dzieło zostało wykonane na zamówienie republikańskiego rządu po to, by wystawić je na Wystawie Światowej w 1937 roku a artysta zainkasował za jego wykonanie 200.000 (słownie: dwieście tysięcy) peset. Ot, kolejny dowód na bezinteresowność lewicy...