Historia przedstawiona w tym wywiadzie świadczy, że długo przyjdzie nam jeszcze czekać na demokrację i że Polak, gdy w grę wchodzą interesy polityczne, jest przez własnych rodaków traktowany w sposób urągający kulturze i patriotycznym tradycjom narodowym, którymi tak się szczycimy.
W tej krótkiej rozmowie zostaną omówione dzieje naruszenia praw autorskich do przekładów książek Horsta Bienka i prześladowania politycznego Andrzeja Pańty, polskiego poety, eseisty i tłumacza, zamieszkałego w Piekarach Śląskich.
— Kiedy poznałeś twórczość Horsta Bienka i jak rozwijała się wasza współpraca?
— Już w 1976 roku. W niemieckim piśmie „Akzente” przeczytałem wiersz Nasze popioły pióra tego wybitnego autora. Przekładałem na język polski napisane przezeń wiersze oraz prozę za jego aprobatą i — nie ukrywam — ku dużemu zadowoleniu. Zawarliśmy później umowę ustną, że będę jedynym pisarzem polskim uprawnionym decyzją autora do tłumaczenia jego książek na nasz język. Otrzymałem na to pisemne potwierdzenie 3 października 1990 roku.
— Czy opublikowałeś w Polsce przekłady utworów tego autora także w wydaniu książkowym?
— Tak, w 1987 roku w Bydgoszczy ukazał się tom wierszy Czas po temu w moim przekładzie. Wydawnictwo Literackie w Krakowie przyjęło tłumaczenie tomiku Mówienie Milczenie Mówienie (1988), ale nie został on wydany z powodu braku środków. Nadmieniam, że nie zwrócono mi oryginału tekstu. Książka ta ukaże się jednak nakładem Biblioteki „Opcji” w Katowicach.
— Czy poza Tobą inni tłumacze chcieli przekładać twórczość Bienka za jego życia?
— Oczywiście. Na przykład Ernest Dyczek z Wrocławia zwracał się bezpośrednio do Bienka w tej sprawie i uzyskał odpowiedź odmowną, ponieważ tylko ja miałem, zgodnie z życzeniem autora, tym się zajmować.
— Kto więc naruszył Twoje prawa i wolę zmarłego pisarza?
— Mnóstwo osób! Już cztery miesiące po śmierci Bienka, w kwietniu 1991 roku, Rafał Budnik z Gliwic, właściciel wydawnictwa „Wokół nas” opublikował dwujęzyczne wydanie prozy wspomnieniowej Brzozy i wielkie piece. Przekładu na język polski dokonał Wilhelm Szewczyk.
— Jak zareagowałeś na ten fakt?
— W formie pisemnej powiadomiłem Rafała Budnika o moich prawach, ten zaś nie raczył przyjąć informacji do wiadomości i wydał drugą książkę Bienka Podróż w dzieciństwo, tym razem w przekładzie Marii Podlasek–Ziegler.
— Dlaczego wydawca zmienił tłumacza?
— Po pierwsze wtrąciła się w sprawę pewna pani o mocnych nerwach — śmierć. Wilhelm Szewczyk umarł, zaś Rafał Budnik zaczął poszukiwać kogoś, kto sponsorowałby jego podupadającą firmę. Mąż pani Podlasek, Niemiec Ziegler, pod pozorami wymiany kontaktów między młodzieżą polską a niemiecką wykorzystał swe układy polityczne dla prywatnych korzyści. Między innymi dotyczy to załatwienia funduszy na wydanie Podróży w dzieciństwo, przełożonej przez żonę, w bońskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
— Sprawa naruszenia Twoich praw autorskich ma więc charakter polityczny?
— To dla mnie pewne. Ziegler, będąc pracownikiem ambasady RFN, pod pozorami pojednania obu narodów, zagraża interesom Polaków, w tym moim jako polskiego pisarza. Nie on jeden zresztą, powtarzam. Bezprawnie publikowało utwory, na których tłumaczenie posiadam wyłączność, także radio Deutsche Rundfunk.
— Inne instytucje nie stosują podobnych praktyk?
— Wręcz przeciwnie! Wiadomo mi, że pewne wydawnictwo w Gdańsku przymierza się do wydania kolejnej książki Bienka. Pikanterii dodaje tej sytuacji fakt, że tłumaczenia podjął się tam znany od wielu lat pisarz; uczestniczy on w życiu politycznym regionu i kandydował nawet na senatora.
— Czy powiadomiłeś tego pana, że — cóż tu owijać w bawełnę — zamierza on popełnić przestępstwo?
— Wysłałem odpowiednie pismo. I nie otrzymałem odpowiedzi. Przeciwnie zareagowali literaccy „piraci” związani z Rafałem Budnikiem oraz on sam. Wtargnął do mego domu w godzinach porannych, domagając się wydania listu Horsta Bienka upoważniającego mnie do wyłączności na tłumaczenie jego utworów. Próbował zastraszyć mnie i moją rodzinę, oskarżając mnie ponadto, że ów list sfałszowałem i powołując się na rzekomo dokonaną w ambasadzie RFN ekspertyzę kopii, straszył jakimś badaniem psychiatrycznym, jakby sprawy fałszerstwa i zdrowia psychicznego były w oczywisty sposób powiązane.
— Niesamowita historia!
— Nie znasz jeszcze najbardziej dramatycznych szczegółów. Usiłował mnie także zastraszyć śląski skorumpowany aparat policyjny. Podczas obiadu zostałem porwany z domu przez dwóch cywilnych funkcjonariuszy na przesłuchanie pod pretekstem absurdalnych oskarżeń i musiałem następnie uchodzić do Gdańska, gdzie powinny mnie czekać, jak sądziłem, boje z następnymi piratami: redaktorem pewnego wydawnictwa, który udawał niegdyś mego przyjaciela, zamierzając konsekwentnie naruszać moje prawa autorskie na tłumaczenie poezji niemieckiej, oraz z redaktorami pisma „Tytuł”. Szczęściem piraci gdańscy są mniej aktywni i obeznani z kruczkami prawnymi. Podobnie jak „Tygodnik Powszechny” oraz TV Katowice, które także korzystały bez pozwolenia z tekstów, na jakie posiadam wyłączność translacji.
— W literaturze gra się więc teraz brutalniej niż w show–biznesie…
— Łatwo to zauważyć. Prawo zostało zastąpione wojnami podjazdowymi i walką kontrwywiadów.
— A sądy? Czy je u nas dla twórców pozamykano?
— To już kolejny rozdział tej historii. Nikt nie zdradza przecież swych posunięć przeciwnikom. Na pewno dotrze do nich Twój wywiad.
Z Andrzejem Pańtą rozmawiała Bożena Budzińska