Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Czego system edukacji się jeszcze nie nauczył.

Jak co roku, w okresie pomiędzy wrześniem a grudniem, podejmowane są w mediach często próby oceny efektywności gimnazjów i sensu ich wprowadzenia. Niepowodzenia w edukacji młodych Polaków są prześwietlane pryzmatem gimnazjum oraz matury (to w okresie kwiecień-maj) - czyżby skupienie się na modyfikacji tych dwóch kwestii zrobiło by naprawdę wielką różnicę?

Czego system edukacji się jeszcze nie nauczył.

Jak w dobrym thrillerze znanego amerykańskiego reżysera, strzelba wisi na ścianie przez cały film, a wypala na końcu. Muszę się jeszcze wiele nauczyć, aby budować napięcie, ale sądzę, że rozładowanie pytania zadanego na wstępie i tak tylko wzmoży emocje.
Odpowiadam więc... Nie, zmielenie gimnazjów w drobny mak i cofnięcie się do starej koncepcji matur nie zrobi żadnej różnicy. Dlaczego? Śpieszę wyjaśnić.
Przede wszystkim: Reformy zostały wprowadzone z jakiegoś społecznego powodu, czyli nawet jak nie było jeszcze tworów AWS-owskiej reformy, również ubolewano nad stanem polskiej edukacji obowiązkowej. Były to, i są nadal, ogólne utyskiwania - młody Polak nie umie zbyt wiele na tle "konkurencji" z innych krajów.
To był główny problem, na który zaproponowano rozwiązania starające się tak naprawdę likwidować problemy poboczne, czyli np. trzymanie młodzieży nastoletniej i pierwszaków w jednym budynku. Owszem, był to pewien kłopot, który pamiętam jeszcze ja, ponieważ idąc do 1 klasy szkoły podstawowej w 1996 roku, gimnazja nie istniały.
Wprowadzenie gimnazjów mogło tak naprawdę tylko rozdzielić dzieci od nastolatków dając pierwszym nieco większe bezpieczeństwo, jako widoczny i w miare skuteczny efekt reformy. Merytorycznie nie było praktycznie żadnej różnicy. Tak oto podano coś, co miało dawać wrażenie zmian, ale nie były to takie, których oczekiwano - wmawiano jednak, że nastąpią zmiany w kształceniu. Na lepsze.
Jakie przepraszam bardzo zmiany ??? Uczeń klas 4-6, potem 1-3 gimnazjum i 1-3 liceum (technikum ma jeden rok więcej, ale to za sprawą przedmiotów kierunkowych, nie występujących wcześniej, tak więc ich nie porównuję.) przerabia to samo, ale z (niby) większą szczegółowością. Kto nie wierzy, niech odkopie swoje książki np. od historii i porówna. Wcześniej wiedzy było więcej, bo wprowadzano ją przez 4 lata, od klasy 4 do 8, a potem tylko jedna powtórka - w równie czteroletnim liceum. Zmianą jest więc... jedna repeta więcej.
Widać teraz założenie reformantów, że obcięcie wiedzy o jedną klasę i powtórzenie jej kolejny raz da jakiekolwiek efekty. Sens takiego myślenia oceńcie sami. Rzecz jasna upraszczam, ale nie jest to praca dyplomowa, gdzie odniósł bym się do źródeł, badań i porównań na kolejne 32 strony. Staram się coś jedynie zarysować, wszakże najlepiej do wszystkiego dochodzimy sami.

Jeżeli modyfikowanie ilości powtórzeń i wielkości materiału nie jest kluczem do sukcesu, to gdzie tkwi diabeł?

Moim zdaniem, w systemie oceniania. Zanim przejdę do szczegółów: Za granicą również tego nie zauważono. Ale tam, gdzie pieniędzy na edukację jest więcej, można pozwolić sobie na łatanie nimi innych niedoskonałości - lepsze pomoce naukowe, zmotywowani nauczyciele, możliwość wprowadzenia większej ilości klas z mniejszą ilością uczniów w każdej. No i w końcu - uczelnie które dają szanse na badania naukowe podczas studiów, nie tylko nadzieję na zakuć-zdać-zapomnieć i odebrać dyplom.

Polska raczej nie może sobie pozwolić na takie wydatki z budżetu, jakie są czynione w krajach europy zachodniej czy też za oceanem atlantyckim. Szansę widziałbym w pewnym posunięciu, które dało by jakąś faktyczną różnicę, prawdziwą reformę edukacji w samej jej istocie. Nie tylko zmianę budynku i skierowanie ucznia na powtarzanie tego samego z dodanymi paroma szczegółami.

Czego więc system edukacji się nie nauczył? Jak sprawiedliwie, ale przede wszystkim sensownie i miarodajnie oceniać. Miarodajność przysłużyła by przede wszystkim statystykom, którzy od razu widzieli by, gdzie edukacja kuleje, a gdzie być może jest jej za wiele.

Obecnie system oceniania przewiduje skalę ocen o 1 do 6. Mimo to, podstawa programowa nakłada obowiązek nauczenia się zagadnień przedmiotowych BEZ rozdzielania, ile powinien umieć uczeń na daną ocenę. W scenariuszach zajęć lekcyjnych jest jasno określone założenie: "uczeń POTRAFI: (tu lista umiejetności i informacji do opanowania)."
W praktyce wynika, że KAŻDA ocena powyżej 1 jest opanowaniem materiału! Dzięki temu, do następnej klasy jest promowany uczeń, który opanował 100% wymogów, ale i też taki, który umie zaledwie 50 a może i mniej procent. To oznacza, że podstawa programowa, która jest projektowana z założeniem, że dany uczeń może opanować materiał kolejnej klasy po zrozumieniu zagadnień z poprzedniej - nie jest wypełniana!
Wielu z czytelników zapewne pamięta naciąganie ocen przez prymusów na koniec roku szkolnego, bo "do paska". Dla nie jednego nauczyciela nie było różnicy, gdy uczeń "przeskakiwał" z oceny 4 na 5. Spróbowali byście tak poprosić, aby 2 zmienił na 3. Oczywiście się nie dało. Nie było takiej możliwości, bo nie umiem na 3 skoro mam 2. Skoro nie umiem, to czemu idę dalej?
Ambitni się uczą, sprytni olewają naukę strategią najmniejszego oporu. Skoro otrzymałem promocję do klasy wyżej, to znaczy, że umiem tyle, ile trzeba - bez tego bym nie przeszedł. Reszta uczy się na lepsze oceny, bo to lubi i ma talent. To nie są przypadki plebsu i degeneratów, którzy tak myślą. Pokusa lenistwa jest wielka, zbyt wielka zwłaszcza dla młodego człowieka.

Jednocześnie jest też parę podobnych nowotworów, które nie widnieją w statystykach, ale wprowadzają system edukacji w stan permanentnej choroby. Chociażby wypełnianie podstawy programowej tylko w dziennikach - a tak naprawdę zawzięty nauczyciel stara się doprowadzić jakiś temat do końca i powszechnego zrozumienia, odpuszczając sobie pewne tematy. Nie jeden raz, czy to w gimnazjum czy w liceum, kończyłem rok szkolny z kawałkiem podręcznika około 1/5 jego objętości, do którego ani razu na lekcji nie zajrzałem. Szczególnie w matematyce i historii, czesto także w geografii i języku polskim.

Tego wszystkiego jest po prostu za dużo, a przez wyżej wymienione praktyki (wpisane a nie odbyte tematy, naciąganie ocen prymusom) oraz system oceniania, sytuacja jest praktycznie nie do zauważenia przez kuratoria, a tym bardziej przez Ministerstwo Edukacji. Przecież w papierach wszystko się zgadza, tylko uczniowie wciąż są jak widać kretynami. Pewnie tam na górze myślą sobie, że to geny, po prostu rocznik był kiepski. A może faza księżyca się nie zgodziła. Zamieńmy gimnazjum na 9 klas podstawówki, to na pewno pomoże.Ta, jasne. No i pokręćmy poraz n-ty maturę, to może wreszcie trafimy, jak układać i z czego te testy, by je rozwiązali. Ta, no pewnie się uda.
Proponuję kostkę Rubika na czas. Da się wryć na pamięć i perfekcyjnie trafić w "klucz".

O ile patologii się nie uleczy, to system ocen mógłby z powodzeniem zostać zmieniony. Moją propozycją jest prosta skala: ZDAŁ/NIE ZDAŁ. Właśnie tak, ponieważ albo coś się ode mnie wymaga i to UMIEM, albo umiem to tylko trochę, na jakieś 2, czyli praktycznie NIE UMIEM. Na 3 i 4 też mam jakieś braki, więc nie ma różnicy między 1 a 4 - wciąż muszę się nauczyć, by coś umieć! Kwestia ilości nauki jest drugorzędna, nie jest powiedziane, że powinienem uczyć się wiele więcej żeby z 1 przeskoczyć na 5. Szczególnie w przedmiotach ścisłych, jak złapiesz wzór, równanie jest twoje.
Dlatego odrzućmy wszelkie oceny, niech skończy się na Tak albo Nie.

Nagle wyjdzie, że czegoś jest naprawdę za dużo. Jednocześnie będzie widoczne, komu jest jeszcze mało - jednostkę zdolną da się przecież wyłapać już na zajęciach, a nie na sprawdzianie! Dla takich uczniów przeznaczyć dodatkowe godziny i tym samym stworzyć klasy ogólne i te na zajęcia dodatkowe. Dobrzy - tutaj przykładowo - z chemii mieli by okazję się spotkać i chłonąć wiedzę, którą lubią - bez chaosu i hałasu jak teraz w klasach ogólnych, gdzie na typowej lekcji może się okazać, że w tej ogólnej zbiorowości akurat mamy wielu historyków, którzy po prostu wymiotują z nudów a chęci do nauki tego i tak nie mają. Tacy nauczą się tylko podstaw chemii, a swoją energię spożytkują na zajęcia w klasie historycznej - a nie na rysowanie penisów w zeszycie kolegi, bo jest to dla nich ciekawsze od wzoru na jakiś alken.

Szczegóły dotyczące np. ilości dodatkowych klas, na które uczęszczał by dany uczeń są do przemyślenia i dopracowania. Ja wskazuję tylko ideę od której trzeba zacząć rozważania o jakichkolwiek sensownych reformach, które będa faktycznie reformami w edukacji, a nie tylko w jej uporządkowaniu hierarchiczno-placówkowym. Nie bez znaczenia byłby także wymiar społeczny rozwiązania. Pamiętam to jak wczoraj, chora konkurencja pomiędzy klasami, dla samej zasady, "bo ktoś jest z B, a wiadomo że są tam same Barany", na pewno nie sprzyjała poprawie nastroju. Przy zaproponowanym przeze mnie rozwiązaniu jest większa szansa, że dwóch np. fizyków z równoległych klas nawiąże znajomość i będzie mogło porozmawiać o zainteresowaniach, aniżeli tylko ścigać się w piciu wina na czas w parku obok szkoły, bo społeczności w klasach zawiązują się na fundamentach zgoła odmiennych od zainteresowań naukowych.

Pozostaje kwestia, co było by podstawą do nauczenia dla wszystkich uczniów. Dam tylko przykłady, wnioski nasuną się mam nadzieję w głowach czytelników same. Biologia - wiemy, co to pantofelki, ale za to czemu wchodzimy do lasu i nie wiemy, jakie mijamy drzewa? Geografia - znamy historię geologiczną ziemi, ale za to nie wiemy, w jakim morzu kąpiemy się na wakacjach w Grecji. Fizyka i astronomia - znamy rozmaite wzory, a jakoś nie zwrócimy uwagi dziecku, że to co tam świeci to nie gwiazda ale planeta. Czy też nie mamy wyobraźni, co się z nami stanie i gdzie polecimy, jak bedziemy chcieli osłonić kogoś własnym ciałem przy zderzeniu z samochodem na pasach (to mi się akurat przypomniało z wykopu, ktoś zadał takie pytanie). Informatyka - wiemy od biedy jak obsłużyć Worda, ale popełniamy błędy z zakresu bezpieczeństwa hasła do emaila. Chemia - znamy pojęcie masy molowej, a z drugiej strony, gdy leczymy kaca nie mamy pojęcia, że to aldehyd octowy nam się nagromadził i potrzeba się nakarmić szybko przyswajalnym cukrem. Tudzież wierzymy w humbugi z łańcuszków, że E330 to rakotwórcza substacja, wkrapiając jednocześnie cytrynę do herbaty bo to przecież zdrowy owoc.

Nie mówie, że każdy z czytelników nie posiada takiej wiedzy, jest to przykład po którym należy zadać sobie pytanie - czy na pewno nauczyłem się tego w szkole, czy też może musiałem poszukać sam?

Zakończę w tym miejscu, bo jak wspominałem, esej nie jest moim celem, lecz danie ludziom do myślenia. Mam nadzieję, że za kilkadziesiąt lat będzie tak w szkołach - dajmy do myślenia, nie do zrobienia, czyli w praktyce skopiowania z internetu - i tyle nauki.
Data:
Kategoria: Polska

Adrian Zawadzki

Adrian Tomasz Zawadzki - https://www.mpolska24.pl/blog/adrian-tomasz-zawadzki

Przesada w każdą stronę jest negatywna, najważniejsze jest umiarkowanie i ogląd z dystansu, ale nie w kolorach propagandy strony przeciwnej.
Informatolog-bibliotekoznawca, pasjonat historii, miłośnik transportu kolejowego i podróżnik.

Komentarze 1 skomentuj »
Solidarność Oświatowa Białystok 11 lat 7 miesięcy temu
+1

Ciekawy głos w dyskusji o edukacji.

Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.