To, że wielu przedstawicieli biznesu nie kibicuje pisowskiej władzy to oczywisty fakt. Podobnie, jak nie przyklaskuje jej wielu nauczycieli, naukowców, prawników – lista jest tu bardzo długa. Ale twierdzenie, iż przedsiębiorcy mogli by się zmówić i, nie licząc własnych strat, przystopować własną działalność gospodarczą, a w konsekwencji zbić wzrost PKP z ponad 3 do 2,5 p. procentowych, to już kompletny odjazd. Jeśli ktoś mówi takie rzeczy, to albo jego wiedza ekonomiczna zatrzymała się na szkole podstawowej i bazuje głownie na tym, jak w tejże szkole funkcjonował w czasie dużej przerwy sklepik z łakociami i kredkami, albo – podobnie jak Macierewicz bajdurzący o Mistralach – wymaga specjalistycznego leczenia.
Tyle o groteskowym aspekcie wynurzeń naczelnika państwa. Ale wyraźnie jest w nich słyszalna także groźna nuta. Jeśli Kaczyński naprawdę wierzy w to, co mówi, to można się spodziewać, iż będzie próbował wyciągnąć z tego jak najbardziej praktyczne wnioski. Wzorców dostarcza nie tak wcale odległą historia totalitaryzmów XX wieku. – Nie chcecie swoim bogactwem, fabryką, ziemią czy warsztatem pracy służyć ojczyźnie, to my was tego, co macie pozbawimy! – mawiała władza, nieważne, czy bardziej brunatna, czy bardziej czerwona.
Polska pamięta walkę z kułakiem i wojnę o handel. Nie wykluczone, że przed nami kolejna. Tym razem po hasłem „rozkułaczenia biznesu”.