Serwis używa plików cookies, aby mógł lepiej spełniać Państwa oczekiwania. Podczas korzystania z serwisu pliki te są zapisywane w pamięci urządzenia. Zapisywanie plików cookies można zablokować, zmieniając ustawienia przeglądarki. Więcej o plikach cookies możesz przeczytać tutaj.

Autorzy więcej

Reforma od d... (drugiej) strony

Minister edukacji Anna Zalewska zapowiedziała rewolucję oświatową, czyli wygaszenie gimnazjów, a tym samym odejście od obecnego modelu 6+3+3 (sześć lat podstawówki, po trzy gimnazjum i liceum), na rzecz powrotu do modelu 8+4 (osiem lat „szkoły powszechnej”, cztery lata liceum).

Pomysł się generalnie podoba, ludzie są generalnie zadowoleni, bo przeciwników gimnazjów zawsze było więcej niż zwolenników i byłoby ich więcej jeszcze przez ładnych parę lat, dopóki nie wyrównałyby się proporcje pomiędzy ludźmi kształconymi w ośmioklasowych podstawówkach i ludźmi kształconymi w gimnazjach. Tendencja, którą dostrzegam w tym sporze jest chyba dosyć oczywista i psychologicznie zrozumiała – ci, którzy do gimnazjów nie chodzili, będą bronić systemu 8+4, bo to jedyny system, jaki znają, natomiast ci młodsi, którzy się na gimnazjum załapali, będą skłonni bronić gimnazjum, bo… to jedyny system, jaki znają. Myślę, że stąd wynika pewne, absurdalne jak na przedmiot sporu, zideologizowanie i pewna zaciętość, która się przebija z obu stron.

I jedni, i drudzy, mają swoje argumenty i kontrargumenty, przytaczane wielokrotnie, następnie wielokrotnie obalane, a później wielokrotnie przywracane i tak dalej. Tymczasem omawianie jednego systemu bez odniesienia do drugiego jako takie sensu nie ma, bo jeżeli ktoś pomstuje na to anegdotyczne już „siedlisko patologii”, musi w drugim zdaniu uzupełnić swój wywód o przedstawienie problemów dyscyplinarnych modelu 8+4, a i to nie będzie do końca adekwatne, bo przecież zmieniło się na przestrzeni lat społeczeństwo. Podobnie z wytaczaniem dział edukacyjnych. Dyżurnym argumentem zwolenników utrzymania gimnazjów są bardzo dobre wyniki uczniów w testach PISA, czy jednak mamy obiektywne narzędzia, żeby stwierdzić, że wyniki te byłyby gorsze, gdyby gimnazjów nie wprowadzono?

Retorycznie zapytuję, bo narzędzi takowych nie mamy i nie będziemy mieli. To jest właśnie, moim zdaniem, sedno sprawy. Czy model 8+4, czy model 6+3+3, to są dalej tylko modele, które z punktu widzenia systemu edukacji są sprawą wtórną, którą ekscytujemy się za bardzo i niepotrzebnie, której nadajemy zbyt dużą wagę tylko dlatego, że jest efektowna i łatwo sobie o niej wyrobić wyrazistą opinię, sprzęgniętą w dodatku z osobistym doświadczeniem i tęsknotą do młodych lat.

Ja podejrzewam, że też nie jestem od tego emocjonalnego uwikłania całkowicie wolny, niemniej staram się odsunąć je możliwie daleko, żeby się zaraz nie okazało, że gimnazjów bronię i reformie się sprzeciwiam, bo byłem gimbem. Tak, byłem, ale nie twierdzę, że pisowska reforma edukacji to zły pomysł, bo obecny model góruje nad poprzednim. To jest zły pomysł, bo idzie całkowicie obok tego, czego, moim zdaniem, polska edukacja potrzebuje najbardziej i natychmiast.

Gimnazja są problemem wydumanym i wyolbrzymianym. Mają swoje wady, mają swoje zalety, podobnie jak system 8+4. Dobrze, niech nawet system 8+4 okaże się w jakichś aspektach nieco efektywniejszy – i tak niczego to nie zmieni. Nie taki czy inny model jest bowiem problemem polskiej edukacji, ale dramatyczna jakość kadry nauczycielskiej. Każdą reformę edukacji, która będzie omijała tę zasadniczą kwestię, uznam za bezsensowną, bo rozwiązania instytucjonalne mogą być różne, ale proces edukacji gdzieś na końcu i tak rozbija się o interpersonalne relacje pomiędzy uczniami i nauczycielami. Jeżeli ci drudzy nie są jakościowo przygotowani do wykonywania swoich zadań, ci pierwsi guzik osiągną przy najlepiej nawet zorganizowanym systemie szkół powszechnych.

Zawód nauczyciela w Polsce po pierwsze nie ma żadnego prestiżu społecznego, po drugie jest finansowo taki sobie, a po trzecie jest finansowo tak nędzny dla osób, które chciałby zacząć go praktykować, że po tej systemowej selekcji zostają w szkolnictwie dwa typy ludzi – albo solidnie pracujący pasjonaci, albo frustraci, którzy poszli na studia pedagogiczne, bo nie mieli pojęcia, co ze sobą zrobić, studia pedagogiczne ich przez pięć lat przechowały, a że po studiach pedagogicznych dalej nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, poszli do szkoły i już tam tak siedzą (opcjonalnie – tacy, którzy poszli na mało „rynkowe” kierunki, które uzupełnili dla bezpieczeństwa kursami pedagogicznymi, a że potem dalej nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, poszli do szkoły i też tam tak siedzą). Jak już tam tak siedzą, to dyrektor bardzo często niczego im nie może zrobić, bo Karta Nauczyciela czyni go de facto zakładnikiem leni, miernot albo osobników, którzy pół semestru spędzają na zwolnieniach lekarskich. Każda poważna reforma oświaty powinna w pierwszej kolejności dotyczyć jakościowego ulepszenia kadry pedagogicznej, bo w tym przypadku rację miałby towarzysz Lenin – kadry są najważniejsze. Przy dobrym nauczycielu nawet słabeusz wzniesie się na wyżyny, słaby nauczyciel zmarnuje potencjał największego nawet bystrzachy i naprawdę nie ma większego znaczenia to, czy on go zmarnuje w pierwszej klasie gimnazjum czy w siódmej klasie szkoły powszechnej.

W dyskusjach o edukacji rytuałem staje się odniesienie do Finlandii, bo panuje zgodna i bynajmniej nieprzesadzona opinia o skuteczności tamtejszego modelu. Zachodzi tam na przykład taki paradoks, że fińscy uczniowie świetnie wypadają w tych słynnych testach PISA, mimo że aż do 16. roku życia nie ma tam właściwie żadnych standaryzowanych testów. Czyli że można odejść od słusznie krytykowanej „testomanii” i porządnie młodzież wykształcić. Różnic pomiędzy modelem fińskim a polskim jest rzecz jasna wiele, ja chciałbym zwrócić uwagę na jedną tylko – w hierarchii najbardziej pożądanych zawodów w Finlandii nauczyciela wyprzedza tylko lekarz, a i to nie zawsze. Na wydziałach pedagogicznych ośmiu głównych uniwersytetów mają tam około dziesięciu (!) kandydatów na jedno miejsce. Tak skrajnie selektywny system, windujący prestiż społeczny nauczyciela do poziomu w Polsce niewyobrażalnego, musi skutkować sukcesami edukacyjnymi.

Jeżeli ktoś chce w Polsce zabierać się za poważną reformę edukacyjną, musi iść w tym kierunku. Wiem, że najłatwiej jest zrobić rewolucję i zlikwidować gimnazjum, bo to efektowne i w sferze założeń dosyć nieskomplikowane, ale „najłatwiej” w tym wypadku nie koreluje z „najlepiej”. Rząd PiS-u zamierza poświęcić ogromną ilość zasobów na wielką logistyczno-infrastrukturalną operację, która nie jest tego warta. Ja bym wolał, żeby ta energia spożytkowana została na kilka mniej efektownych, ale ważniejszych spraw – żeby tak zrobić, żeby wynagrodzenie nauczyciela powiązane było z efektami jego pracy, żeby miał on więcej do roboty (tak, mamy niż demograficzny, więc bez zwolnień się nie obejdzie), ale żeby też więcej zarobił, żeby studia pedagogiczne przestały być rozpaczliwym rzutem zagubionych maturzystów na zniżki studenckie, tylko żeby miały jakiś sens, żeby w końcu dyrektor szkoły miał jakieś efektywne narzędzia do promowania najlepszych i odsiewania najsłabszych i żeby on sam nagradzany był adekwatnie do wypracowanej przez szkołę „edukacyjnej wartości dodanej”.

A potem, proszę bardzo – można sobie program nauczania zmieniać, można wprowadzać najwymyślniejsze modele szkół powszechnych. Z dobrze przygotowaną i cieszącą się prestiżem społecznym kadrą nauczycielską wszystko można zrobić. Tak, czasem nawet i Finlandię. 

Zapraszam na FB

https://www.facebook.com/t.laskus

Zapraszam do śledzenia na TT

https://twitter.com/tomeklaskus

Data:
Kategoria: Polska

Tomek Laskus

Tomek Laskus - https://www.mpolska24.pl/blog/tomek-laskus

Student UW
Twitter: https://twitter.com/tomeklaskus
Facebook: https://www.facebook.com/t.laskus

Komentarze 0 skomentuj »
Musisz być zalogowany, aby publikować komentarze.
Dziękujemy za wizytę.

Cieszymy się, że odwiedziłeś naszą stronę. Polub nas na Facebooku lub obserwuj na Twitterze.